Ks. Jan Kaczkowski – doktor teologii moralnej, bioetyk, twórca puckiego hospicjum, człowiek, który uczył lekarzy, jak rozmawiać z pacjentami o umieraniu.
Teraz sam walczy ze śmiertelną chorobą – glejakiem mózgu. Ks. Kaczkowski rozmawiał z Anną Rębas o śmierci, żałobie i czyśćcu. Co to jest zbyt uporczywa terapia w opiece hospicyjnej i czym jest godna śmierć? Dlaczego rodzina nie zawsze rozumie, że chory nie chce już żyć? Jak pozwolić mu umrzeć godnie spokojnie i bez żalu?
Anna Rębas: Nie do końca rozumiemy pojęcie śmierci, to przejście i odchodzenie. Kiedy przychodzi 1 listopada myślimy o tym i mamy problem. Nie wszyscy wiemy, o czym mówimy.
Ks. Jan Kaczkowski: – Bo nie do końca przerobiliśmy śmierć swoich bliskich. Ten nasz garb wynika właśnie z tego. Także z tego, że przez lata komuny wmawiano nam, że jest to Święto Zmarłych. A my chrześcijanie uważamy, że jest to święto żywych. Dlatego wszystkie ceremonie kościół tego dnia odprawia w szatach białych. Czci wszystkich nienazwanych świętych, którzy, jak ufamy, stoją przed Bogiem. Dopiero następnego dnia modlimy się za dusze czekające w czyśćcu i szaty są fioletowe. To kolor z zasady smutny.
Wszystkich Świętych to święto radości uczciwej. Podejrzewam, że ci, którzy zmarli w łasce uświęcającej, cieszą się wtedy światłością Boga. Dzień Zaduszny z kolei to wielki bonus dla tych dusz, które jeszcze oczekują na pełne spotkanie z Bogiem. Ja czyściec widzę tak: to cierpienie z tęsknoty.
Można oswoić temat śmierci tak, by nauczyć się o tym rozmawiać i żeby to słowo nie przerażało?
– Myślę, że tak. Godnie, poważnie, bez krotochwili, bez wygłupów i żartowania ze śmierci. Ale też zawsze powtarzam, że śmierć nie może być śmiertelnie poważna. Bo to by nas zabiło. Wszędzie trzeba balansu, dystansu.
No bo umrzeć musimy.
– Jaka śmierć jest, każdy widzi. Można się do niej przygotować. Nawet będąc osobami niereligijnymi. Bo to nie znaczy, że nie jesteśmy osobami duchowymi. Przecież nasi bracia i siostry, którzy określają się jako osoby niewierzące w Boga, są osobami duchowymi. Nie możemy im tego odmówić.
Trzeba w sobie oswoić śmierć. Zwizualizować. Wyobraźmy sobie, że przychodzi na mnie trudny moment. Kiedy już jestem świadomy, że konam. Zróbmy sobie listę takich osób, z którymi chcielibyśmy się spotkać na dzisiaj przed śmiercią. Do kogo zadzwonić, kogo przeprosić. Gdzie to miałoby być. Kiedy to miałoby być. Takie ćwiczenie własnego umierania.
Można się też przygotować na jakiś straszny telefon. Wiem, że państwo możecie być na mnie teraz źli za to, co mówię, ale wyobraźcie sobie, że ktoś z najbliższych miał wypadek. I słyszymy, że ktoś, kogo bardzo kochamy, nie żyje. Każdy może dostać taki telefon.
Co wolałbym wtedy zrobić? Usiąść sam w fotelu i dać sobie prawo do tego by popłakać? Czy przebiec się, żeby te emocje nie tyle zagłuszyć, ile w inny sposób odreagować? Do kogo zadzwonić? Jak o tym myśleć? Jaki jest mój sposób na radzenie sobie z sytuacjami traumatycznymi?
No tak. Jeśli mamy czas na to wszystko, co ze śmiercią niezwiązane, to może chwilę możemy jej także poświęcić? Chociaż niewiele ludzi to robi, moim zdaniem.
– Myślę, że niewiele. Bo uciekamy od wszystkiego, co jest trudne. Wiem, kogo chciałbym mieć przy sobie w momencie trudnym. Gdy oddaję ducha, chciałbym chyba być z kimś. Często osoby, które czuwają przy pacjentach wychodzą na chwilę tylko do łazienki i wtedy pacjenci, najbliżsi odchodzą. Odmeldowują się po angielsku. Myślę, że sam moment śmierci jest momentem tak intymnym, że ja nie wiem czy wtedy nie chciałbym być sam. Tylko z Panem Bogiem i moim Aniołem Stróżem.
Żeby choć w tym momencie się nie pilnować.
– Żeby w tym momencie być wolnym. Żeby nie trzeba było mieć jakiejś maski. Choć ludzie umierający już ich raczej nie mają. Ale też, żeby to nie było zbyt trudne dla bliskich. Jeśli się kochamy, to musi działać w dwie strony. Czasem nam, umierającym, dajcie szansę i nie czujcie się winni, że my wymkniemy się po angielsku. Bo może mieliśmy taką ochotę.
Widzę czasami, że rodziny nie pozwalają umrzeć swoim najbliższym. Często w ostatniej dobie, w stanie przedagonalnym wyrywają ich dla jakichś własnych celów.
Myślę, że godność umierającego do ostatnich chwil musi być uszanowana. Moim zdaniem najlepszym miejscem do umierania jest dom. Najgorszym chyba szpital. Pośrodku gdzieś jest hospicjum. Chodzi o to, aby ci, którzy umierają nie byli zmuszani np. do życia, do jedzenia. Żeby to była bliskość, cierpliwość, a nie walka o jakieś techniczne rzeczy.
Zapadła mi w pamięć taka scena. Młody chłopak przyznał mi się kiedyś, że na początku choroby nowotworowej jego ojca nie pozwolił mu umrzeć. Ten pacjent, jego ojciec, nie powinien już żyć. Przebieg choroby wskazywał na to, że jest on w agonii. Nie jadł, nie pił. Nie był w stanie umrzeć, wyglądało na to jakby na kogoś czekał. Ten chłopak, jego syn płakał i przyznał się do tego, że zakazał ojcu umrzeć. Na samym początku choroby. Poszedłem z tym chłopakiem do ojca trochę jak jego adwokat i powiedziałem:
– Twój syn jest teraz przy tobie. Chce odwołać to, co ci kiedyś powiedział. On nie był w stanie mówić, bo płakał. Ale po oczach widziałem, że rozumie, że się ze mną zgadza. Tam nie było nic spektakularnego. Oni po prostu przytulili się do siebie. I ten młody człowiek powiedział tylko: – Tato kocham cię. Po kilku godzinach jego ojciec w spokoju odszedł.
Anna Rębas/Maria Anuszkiewicz