– Chorzy potrzebują bliskości, ciepła, prawdy i ciszy. Nie możemy ich zagadywać, bo w ten sposób tylko maskujemy własny strach – tłumaczy ks. Jan Kaczkowski w rozmowie z reporterką Radia Gdańsk. Dyrektor puckiego hospicjum mówi także o tym, dlaczego wciąż stara się być praktykiem i przez jakie etapy przechodzi osoba, która dowiaduje się, że cierpi na raka.
Ks. Jan Kaczkowski: Prawdopodobnie chce mnie Pani zapytać o to, czy przy każdych świętach myślę, że to będą moje ostatnie. Jasne, że się wszyscy boimy, ale nie będziemy codziennie mówić: „Boże, może to ostatnie święta”. Tak nie dałoby się żyć. Wszyscy jesteśmy świadomi i bardzo otwarcie o tym rozmawiamy, że jestem ciężko chory. Wszyscy mi kibicują w walce, pomagają. Robię wszystko, by żyć jak najdłużej. Leczę się, nie tracę nadziei, proszę Boga o cud całkowitego wyzdrowienia, ale też całkowicie poddaję się jego woli. Oczywiście w życiu każdego z nas przyjdą kiedyś te ostatnie święta.
Anna Rębas: Jak pogodzić się ze śmiercią?
Najprościej własną śmierć wkalkulować, zaprojektować za życia. Nie bać się rozmawiać z ludźmi ciężko chorymi, ale nie przerzucać swoich strachów na nas. Sami mamy wystarczająco dużo strachów. Nauczmy się mówić bardzo otwarcie, a nawet na wesoło o śmierci. To nie może być smutne wydarzenie, bo by nas „zabiło”.
Często osoby chore wokół mnie mówią: Nie mogę tego zrobić, bo jestem chory i muszę się oszczędzać.
– Ja jestem TYLKO chory i podkreślam to na każdym kroku. Są pewne rzeczy, których nie zrobię, bo nie jestem w stanie. Ostatnio doktor w Szwajcarii powiedział mi, że mogę ciężko pracować, ale muszę się wysypiać.
I udaje się to księdzu?
– W pracy w hospicjum jest to trudne, bo czasem w nocy wołają mnie do pacjentów. Ale będę pilnował mojego snu, nie zarywał nocy. Moja choroba nie daje mi żadnych uprawnień moralnych, jak i nie zwalnia z żadnych powinności moralnych. Jestem księdzem, synem, dyrektorem i tak chcę. Wara wszystkim od układania mojego życia. Zawsze byłem osobą niezależną. Miejcie się na baczności wszyscy ci, którzy chcą mi mówić jak żyć – a co gorsza – jak się leczyć.
Fot. Agencja KFP/Mateusz Ochocki
Na pewno Pana koledzy – kapłani rozmawiają z księdzem o chorobie i mają mnóstwo dobrych rad?
– Moi koledzy kapłani w ogóle się do mnie nie odzywają, poza moim jedynym przyjacielem.
Dlaczego?
– To już trzeba ich pytać. „Znamy się tylko z widzenia” – to smutne, ale prawdziwe. Przez całe moje życie byłem naznaczony tym, że słabiej widzę. Pewnie więc te słowa nie są adekwatne do choroby. W miejscach, w których pracowałem czy spotykałem się z nowymi ludźmi, zawsze byłem traktowany jako inny. Także w kościele i dlatego tak boleśnie to odczuwałem. Później szpital w Pucku, hospicjum i spotkanie chorych ludzi. Staram się być bardzo empatyczny. Kiedy u mnie zdiagnozowano chorobę nowotworową, perspektywa się zmieniła.
Jak to się stało, że ksiądz założył hospicjum?
– Historia jest banalna. Będąc młodym kapelanem w szpitalu, w którym likwidowano oddział wewnętrzny, zauważyłem, że spełniał on rolę oddziału paliatywnego. Nie było to specjalnie skomplikowane, żeby domyśleć się, że ci ludzie zostali sami. Widziałem ich w domach bez pomocy. Miałem nie najgorszy kontakt z miejscowymi medykami, namówiłem ich na hospicjum domowe. Potem bardzo szybko wyklarowała się potrzeba hospicjum stacjonarnego.
Jakie wartości są dla księdza ważne w pracy?
– Wykładając studentom o medycynie paliatywnej, ucząc lekarzy przekazywania trudnych wiadomości, rozmawiając z klerykami na Uniwersytecie Toruńskim czy występując publicznie, muszę uważać, żeby nie odbiła mi woda sodowa do głowy. Po drugie, nie mogę stać się teoretykiem. Jestem praktykiem, codziennie siedzę przy łóżku chorego. I nie mówię tego, by naznaczyć swoją osobę. To mi daje świeżość relacji.
Fot. Agencja KFP/Andrzej Gojke
Czego chorzy najbardziej potrzebują od zdrowych? Kiedy ich odwiedzamy, próbujemy z nimi rozmawiać? Jakie błędy popełniamy?
– Próbuję nie mówić banalnie, że potrzebują bliskości, ciepła. Często potrzebują normalności i ciszy, żebyśmy ich nie zagadywali. I żebyśmy tym zagadywaniem nie maskowali własnego strachu przed chorobą. Potrzebują umiejętnie podanej prawdy. W perspektywie tej prawdy, o wiele łatwiej jest budować swoje życie. Nie mówmy za wszelką cenę: będzie dobrze. Przecież nie wiemy jak będzie. Chcielibyśmy, żeby było dobrze. Życzę ci, żeby było dobrze. Nie bój się, będę z tobą, obojętnie jak będzie. Chorzy nie potrzebują bycia deklaratywnego. „Bardzo mi przykro” – to nic nie znaczy.
Dlaczego tak jest, że kiedy zaczyna nas coś boleć, jest nam ciężko, to próbujemy szukać Boga? Nagle przypominamy sobie o nim i zwracamy się do niego. Dlaczego strach dopiero wtedy prowadzi nas do niego?
– Można to tłumaczyć na dwa sposoby – teologiczny i psychologiczny. Teologicznie, bo wtedy dojmująco doznajemy kruchości naszego życia, że ta skorupka, w której kołacze się ludzki duch, tak naprawdę jest wątła. Szukamy transcendencji, czyli tego co nas przenika. Szukamy tego boskiego pierwiastka w sobie. On jest. My katolicy mówimy, że to sumienie.
A psychologicznie?
Przy przyjmowaniu trudnych informacji, tak jakbym pani teraz powiedział, że ma pani raka, mamy przynajmniej kilka etapów przyjmowania. Pierwszy byłby szok. Wyszłaby pani z mojego pokoju i powiedziałaby, że przecież nic się nie zmieniło. Potem etap wypierania. Kolejnym etapem byłaby wściekłość, taka bezsilna. Na siebie, czasem na Boga, na lekarzy. Irracjonalna wściekłość na najbliższych, którzy nas denerwują.
Co dzieje się później?
– Kiedy emocje opadną, bo opadła adrenalina – jest tzw. efekt targowania się. Możemy targować się na różne sposoby – jeśli teraz już będę grzeczny i będę bardzo szczegółowo brał pigułki, to na pewno chorobo mnie nie zaatakujesz. Psychologicznym elementem może być też targowanie się z Bogiem. Jeśli teraz będę grzecznie składał rączki, to wszystko będzie dobrze. Efekt jest pozytywny, człowiek idzie do spowiedzi. Ale nie chodzi o myślenie magiczne. To mniej więcej tak, jakbyśmy powiedzieli, że to Bóg jest sprawcą choroby. Czasami przed chorobą mamy prymitywną wizję Boga, takiego co siedzi na chmurze i mówi: A ciebie, Kowalski nie lubię. Będziesz miał nowotwór. Jako teolog mogę powiedzieć, że tak to nie działa. Choroby, cierpienie, odchodzenie, śmierć są naturalnie wpisane w nasze życie. Oczywiście warunki naszego życia, czynniki biologiczne też mają na nas wpływ. Możemy czegoś unikać, coś odsuwać, ale prędzej czy później i tak śmiertelnie zachorujemy. I nie odkrywam tutaj Ameryki.
Posłuchaj audycji: