Urodziłem się na Podkarpaciu. I chociaż te tereny odwiedzam w miarę regularnie, moja stopa od dwudziestu lat nie stanęła na żadnym bieszczadzkim szlaku. Miałem trochę urlopu, piękną towarzyszkę i postanowiłem sprawdzić, czy te góry nadal będą robić na mnie takie wrażenie, jak wtedy, gdy byłem mały.
Po krótszej analizie dotyczącej środka transportu, zdecydowaliśmy, że pojedziemy samochodem. I chociaż pokonaliśmy prawie 2 tys. kilometrów (w dwie strony plus wycieczki na miejscu), muszę przyznać, że absolutnie nie odczuliśmy podróży. W jedną stronę jechaliśmy około 9 godzin, ale ten czas minął niepostrzeżenie.
Finansowo też wyszło przyzwoicie, bo za paliwo zapłaciliśmy łącznie około 350 zł. Do tego trzeba dodać opłaty za przejazd płatnym odcinkiem A1 – 30 zł w jedną stronę. Można oczywiście trafić na otwarte bramki autostradowe. Ale tak się dzieje wtedy, gdy ruch jest nadzwyczaj intensywny. Chociaż ostatnio jest bardzo intensywny, a nie otwierają. Także nie ma co na to liczyć.
TANIO I DOBRZE
Mocno sugeruję, żeby wyjechać w sobotę. Wówczas wszyscy, którzy podróżują z lub na Pomorze, na ogół są już u celu, więc ruch jest zdecydowanie mniejszy niż w piątek lub niedzielę. Ja wybrałem trasę przez A1 do Piotrkowa Trybunalskiego, następnie Opatów, Kielce, Rzeszów i Sanok. Po kilku dniach spędzonych w mieście nad Sanem (odwiedzanie rodziny, podreperowanie tkanki tłuszczowej babcinymi obiadkami w liczbie czterech dziennie) ruszyliśmy w Bieszczady. Naszą bazą wypadową były Ustrzyki Górne. Chcąc zaoszczędzić wybraliśmy pole namiotowe PTTK. Doba za dwie osoby, namiot i samochód to koszt 40 zł. Dla rodziny czteroosobowej należy dołożyć jeszcze około 30 zł. Czyli cena jak najbardziej do przyjęcia. Mogliśmy zaoszczędzić jeszcze na jedzeniu, ale nie byliśmy odpowiednio przygotowani, więc żywiliśmy się w okolicznych barach, tawernach, izbach, zajazdach i takie tam. I wiecie co, ZASKOCZENIE, bo ceny bardzo przyzwoite. Za pyszną kwasówkę (nazywaną często kwaśnicą lub po prostu kapuśniakiem) płaciliśmy 9 zł, porcja 10 całkiem pokaźnych pierogów z oscypkiem (przepysznych) to wydatek około 17 zł, a popularny bieszczadzki knysz (pączkowe ciasto z farszem jak do ruskich pierogów, polane kwaśną śmietaną – hit!) kosztował nas około 18 zł. Do tego śniadania (jajecznica + kawka) to wydatek około 13 zł. Były oczywiście droższe dania, ale przedstawiłem smaczną wersję „budżetową”.
BALIŚMY SIĘ, ŻE ZA MAŁO CZASU
Na samo chodzenie po górach mieliśmy tylko 3 dni. Zdecydowaliśmy się skoczyć na Połoninę Caryńską, zdobyć Tarnicę (najwyższy szczyt Bieszczadów) oraz przejść się Połoniną Wetlińską. Jednorazowy, normalny bilet na szlak to koszt 7 zł. Można też kupić karnety Początkowo pogoda nas nie rozpieszczała, ale jak tylko pojawiło się „okienko”, ruszyliśmy na pierwszy szlak. Cały czas towarzyszyła nam pogoda w kratkę, ale dzięki takiej aurze na górze przywitała nas piękna tęcza na tle zielonych traw i burzowego nieba, „posiekanego” słonecznymi promieniami. Samo dojście na Połoninę Caryńską jest bardzo przyjemne, chociaż miejscami było dość ślisko. W przypadku słonecznego dnia, czteroosobowa rodzina nawet z małymi dziećmi spokojnie da sobie radę. Co jest warte podkreślenia, właśnie rodziców z małymi dziećmi (wędrujących trzymając się za rękę czy takich super małych – w nosidełkach) było bardzo dużo. Nic dziwnego, Bieszczady nadają się do takiej turystyki idealnie. Szlaki nie są trudne, a ich pokonanie nie zajmuje sporo czasu. Tego dnia maszerowaliśmy jakieś 4 godziny.
JEŻELI „BOICIE SIĘ” ZATŁOCZONYCH TATR I ZAKOPIAŃSKICH CEN
Drugiego dnia ruszyliśmy na Tarnicę. Dojście zajmuje nieco ponad dwie godziny. Szło nam się tak rewelacyjnie, że poszliśmy dalej na Halicz, później Rozsypaniec aż do Przełęczy Bukowskiej. Łącznie maszerowaliśmy jakieś 8 godzin, ale widoki, które nam towarzyszyły były NIESAMOWITE. Coś jak połączenie Irlandii, Sri Lanki i Mordoru (ale to głównie przez kolorowe, czasami złowrogie niebo, które nam towarzyszyło). Przy każdej możliwej okazji siadaliśmy, kładliśmy się i oddychaliśmy pełnymi płucami, cały czas mając nadzieję, że to jeszcze nie koniec, że przed nami jeszcze coś jest. Droga na Tarnicę to popularna trasa, więc momentami było tłoczno. Ale nie myślcie sobie, że to wygląda tak jak w Tatrach. Ani trochę. Jest tłoczno, ale rozsądnie. Za Tarnicą nie ma już żadnego ścisku. Tutaj również muszę zauważyć, że cały czas towarzyszyły nam rodziny z dziećmi.
Ostatni dzień to wyprawa na Połoninę Wetlińską. To chyba najlżejsza droga, którą traktowaliśmy jak dłuższy spacer. Z wetliny doszliśmy w okolice Smerku, skąd zeszliśmy ze szlaku (łącznie z przystankami na leżakowanie ok. 3 godzin). Warto podkreślić, że to chyba najbardziej kolorowa trasa. Cały czas towarzyszą nam soczyście zielone trawy, masywne drzewa czy piękne, kolorowe kwiaty. Po prostu uczta do oczu.
NAJSPRAWNIEJ SAMOCHODEM, ALE NIEKONIECZNIE
Sprawne wyruszanie na szlak i szybkie przemieszczanie się po regionie zapewnił nam samochód. I chyba trzeba powiedzieć wprost, że to najlepsza opcja na zwiedzanie Bieszczadów. Szlaki w określone miejsca startują bezpośrednio z parkingów, można się sprawnie poruszać między nimi. To najlepsza opcja dla tych, którym zależy na czasie. Ci, którzy mają go więcej, mogą spokojnie korzystać z PKSów, busów czy własnych nóg. To również jest bardzo dobrze zorganizowane. Cena za przejażdżkę busem to 5 zł w jedną stronę.
IDEALNE MIEJSCE, ŻEBY ROZKOCHAĆ DZIECI W GÓRACH
To co warto dorzucić na koniec to fakt, że Bieszczady to góry dla każdego – dla rodzin z dziećmi, dla emerytów czy dla młodych, stale pędzących w wyścigu szczurów, którzy chcieliby na chwilę odsapnąć i „odświeżyć” głowę. To góry, które nie są wymagające, które za niską cenę dają wizualną ucztę dla każdego. To również góry, w których kaprysy pogodowe nie mają (prawie) nic do powiedzenia. To również miejsce, w którym nie potrzeba fortuny. I absolutnie nieważne jest, że nie ma się długiego urlopu.
Muszę przyznać, że nie spodziewałem się, że w ciągu trzech dni można naładować baterie bardziej niż w ciągu 2-tygodniowego urlopu. I nie, nie takiego, podczas którego człowiek leży do góry brzuchem, ale takiego, gdzie robimy wszystko, żeby się zmęczyć. To dziwne, ale w tym wypadku tak mam. Może to za sprawą tych kolorów, może świeżego powietrza, a może dlatego, że to po prostu moje „stare śmieci”. Ale wróciłem wypoczęty jak nigdy. Także jak już pisałem, wybrałem się na urlop w Bieszczadach. Nie było fajnie, było REWELACYJNIE!
Łukasz Wojtowicz