Kolorowe „latawce” nad rewskim cyplem przyciągają wzrok schowanych pod parasolami zmarzniętych ostatnich turystów. Na mieszkańcach Rewy szybujący kajciarze nie robią już wrażenia. Jak opowiada pan Marek, latem są tu zawsze. – Zdziwiłbym się, gdybyśmy nie pływali mimo tak znakomitych warunków – dodaje.
Sprzęt niezbędny do uprawiania tejże dyscypliny to pianka, trapez, kask, kamizelka ratunkowa, latawiec i deska (twin tip lub foil). Twin tip to płaska deska, która z przodu i z tyłu zakończona jest tak samo. Na foila składa się deska z dziobem i rufą oraz hydroskrzydło, czyli maszt i lotki. Taka konstrukcja umożliwia wychodzenie deską nad lustro wody. Dzięki temu opory są małe i można płynąć bardzo szybko.
SPORE KOSZTA
Cena hydroskrzydła to mniej więcej od 3 do 15 tys. zł, ale można też kupić używany sprzęt. Deska to około 1,5-5 tys. zł. Jeśli chodzi natomiast o latawce, tu wybór jest ogromy, a ceny bardzo różne. Wahają się od 2 do nawet 16 tys. zł za każdy.
WEEKENDOWE PŁYWANIE
Testowanie sprzętu warto zaliczyć jesienią. Wtedy wiatr jest stabilny. Tych, których w Rewie w ubiegły weekend nie złapał deszcz, dopadł na pewno wiatr. Ale tego dylematu nie mają kitesurferzy.
Obecni na plaży turyści mogą tylko pomarzyć o zimowych, specjalistycznych piankach z neoprenu i nieprzemakających butach. To wyposażenie tylko dla kajciarzy. Miłośników pływania z latawcami na desce zawsze można tu spotkać na początku października.
– Latawiec jest całoroczny. Nie dzielimy go na letni i zimowy. Deska, na której pływamy jest dwukierunkowa – opowiadają kajciarze.
Pianki też dobrze dobrać na taką zimową pogodę. Warto spojrzeć również na prognozę.
„DOBRY SPOSÓB NA POWRÓT RÓWNOWAGI”
– Ja jechałem spod Lęborka, więc nie zależało mi na tym, by wracać po godzinie. Ta pasja to najlepszy sposób na powrót do równowagi po całotygodniowej pracy w korporacji – opowiada Darek Paciorkiewicz z Olsztyna.
(Fot. Radio Gdańsk/Anna Rębas)
ZJEŻDŻAJĄ SIĘ Z CAŁEJ POLSKI
Już od rana na parkingu przy rewskim cyplu parkują samochody z rejestracjami z całej Polski. Niektórzy jadą tu aż 600 km, żeby złapać wiatr i pognać po falach. Wiatr, który wiał przez weekend, dochodził do 30 km na godzinę.
– Na takim wietrze 12-metrowy latawiec potrafi naprawdę nieźle nas ciągnąć – opowiada pan Darek. – Trzeba się trochę poświęcić i wydać na instruktora oraz na sprzęt (najprostszy ok. 10 tys. zł), żeby poczuć wiatr we włosach i w latawcu. Potem tak gdzieś po dwóch latach wchodzimy samodzielnie do wody, wskakujemy na deskę i jesteśmy największymi szczęściarzami na zatoce – dodaje.
JAK WYGLĄDA SZKOLENIE?
– Kurs trwa około 10 godzin. Uczymy się budowy latawca, jak zachować tzw. prawo drogi. Na wodzie nie każdy stosuje zasadę ograniczonego zaufania. Czasem zdarzają się szaleńcy. Jak na jezdni. Najlepsi pływają już na tzw. „foilach”, czyli desce ze skrzydłami. Takie pływanie przypomina wodolot. Tu prędkości już są zdecydowanie większe. Warto założyć wtedy kask – dodaje Daniel Rolbiecki.
(Fot. Radio Gdańsk/Anna Rębas)
PRZEKRÓJ CAŁEGO SPOŁECZEŃSTWA
Na kajtach pływają prezesi firm, ale i pracownicy budowlani. To przekrój całego społeczeństwa. Przyjeżdżają tu nauczyciele, architekci. Są oczywiście dziewczyny, ale więcej jest chłopaków.
– Wszyscy potrzebujemy wiatru, który jest silny i wieje stabilnie, czyli nie zwalnia. Bo nam, kajciarzom, właśnie taki wiatr jest potrzebny. To nie windsurfing. Jak wieje, a jesienią wieje często i dobrze, to zawsze tu jestem. Jeszcze kilka godzin pływania. Przepraszam, ale nie mogę dłużej stać na plaży, bo wiatru szkoda – mówi wskakując do wody pan Darek.
Anna Rębas/mkul