Tym razem w audycji dyskutujemy o obozie koncentracyjnym KL Stutthof, marszu śmierci oraz o zbrodni i karze. Rozmawiamy tym, jak w okresie powojennym próbowano ukarać członków załogi obozu.
Gościem Wojciecha Sulecińskiego był dr Marcin Owsiński z działu naukowego Muzeum Stutthof.
We wtorek symbolicznie obchodziliśmy rocznicę, która ma przypominać o marszu śmierci. To jeden z ostatnich epizodów funkcjonowania KL Stutthof. Jak wyglądały tamte miesiące? Był to czas zacierania śladów, przekonania, że kara się zbliża, czy może wciąż wszystko działało normalnie?
– Od stycznia 1945 roku rozpoczyna się okres chaosu i dużej niepewności, ale też wielkiej liczby ofiar. Jednym z charakterystycznych elementów tego okresu są dwie ewakuacje. Pierwsza to marsz śmierci, czyli ewakuacja lądowa oraz ewakuacja morska w kwietniu 1945 roku. Nieporządek wywołany był chorobami, brakami w zaopatrzeniu oraz dużą śmiertelnością. W listopadzie 1944 roku obóz osiągnął największy stan liczebny, który wynosił około 57 tys. osób. Część była w obszarze centralnym, ale sporo więźniów rozmieszczono w podobozach na terenie całego Pomorza – tłumaczył dr Marcin Owsiński.
ROSJANIE BYLI BLIŻEJ, A WIĘZNIOWIE DALEJ POTRZEBNI
Była zatem sytuacja, w której front się zbliżał, ale niemiecka gospodarka wojenna cały czas potrzebowała przymusowej pracy więźniów obozów koncentracyjnych.
– W przypadku KL Stutthof przełom lat 1944 i 1945 to duże nasilenie produkcji wojennej. Kobiety i mężczyźni pracowali w stoczniach w Gdyni, Gdańsku i Elblągu. Tysiące więźniów produkowało tam elementy do okrętów podwodnych czy nawet całe sekcje. Nasilono produkcję zbrojeniową w wielu fabrykach. Zaczęto też wówczas przygotowania do fizycznej ewakuacji więźniów i samego obozu poza zagrożony ewentualnymi walkami teren. Tu była czysta pragmatyka. Plany przewidywały ewakuację tych ludzi po to, żeby ich dalej wykorzystywać – wyjaśnił gość audycji.
(Fot. Archiwum Muzeum Stutthof)