„Robiliśmy przesieki, próbowaliśmy objazdów”. Strażak wyjaśnia, dlaczego podczas nawałnicy pomoc nadeszła tak późno

– Nie mieliśmy szans szybko dojechać na miejsce. W niektórych miejscach zwały drewna sięgały wysokości 1 piętra – tak strażak relacjonował pierwsze momenty po nawałnicy. Gościem Rozmowy kontrolowanej był starszy brygadier Tomasz Komoszyński – Pomorski Komendant Wojewódzki Państwowej Straży Pożarnej. Wywiad przeprowadziła Agnieszka Michajłow. 

 

Co kilka lat Pomorze dotyka jakiś kataklizm: pożar Hali, pożar w Rafinerii, wybuch w wieżowcu, powódź, wichury. Teraz Kaszuby zostały zniszczone nawałnicą z 11 sierpnia. – To była specyficzna akcja. Wcześniejsze były spektakularne, ale tutaj mieliśmy duże problemy z dostępem do miejsca zdarzenia. To chyba była najtrudniejsza akcja. W promieniu kilkunastu kilometrów większość lasów przestała istnieć. Zwały drewna sięgały nawet wysokości 1 piętra – opowiadał.

Nawałnica zabiła w sumie 6 osób, życie wielu innych było zagrożone. – W Suszku były ofiary śmiertelne, ale przykładem jest też Sulęczyno, gdzie strażacy ewakuowali dziadka i jego wnuczkę. Musieliśmy skorzystać z łódki i zabrać ich przez jezioro – mówił Tomasz Komoszyński.

– W Suszku był dramat. Ale wszystkie drogi były zawalone drzewami. Mieliśmy informację, że na pomoc harcerzom ruszyli mieszkańcy Lotynia. Ale sam Lotyń też był odcięty od świata. Strażacy robili przesieki, próbowali objazdów. Dlatego jechali tam aż 5 godzin – podkreślał gość Rozmowy kontrolowanej.

mili

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj