Ks. Grzegorz Miloch: „Nieuleczalnie chore dzieci chcą żyć. A my chcemy im pomagać – to jest sens życia”

– Nie lubię używać terminu pacjent. Hospicjum to nie jest instytucja, ale dom gościnny. Ten, kto tu przychodzi, staje się członkiem naszej rodziny, mówił w specjalnym wydaniu Gdyni Głównej Osobistej w Wielki Piątek ksiądz Grzegorz Miloch, dyrektor Hospicjum św. Wawrzyńca w Gdyni. Ksiądz Grzegorz Miloch od ponad 20 lat prowadzi hospicjum. Obok działającego od 1987 roku hospicjum dla dorosłych w zeszłym roku powstała placówka dla najmłodszych „pacjentów”, czyli – jak woli ich nazywać duchowny – gości hospicjum.

– Nie upierałbym się przy używaniu terminu pacjent. Chociaż nas dzisiaj zmusza się do takich określeń, jak np. produkt medyczny. W wielu terminach odczłowiecza się istotę opieki hospicyjnej. Może dzięki temu jest łatwiej – dzisiaj jest takie myślenie świata. Ale to jest też odchodzenie od tej chwili, kiedy rodziły się hospicja. Wtedy pacjent był zapomniany, bo już nie warto było nic robić, zostawał sam w swoim bólu, cierpieniu, samotności i pustce. Po to powstały hospicja, na początku w Anglii, potem w Polsce, żeby w tym szczególnym czasie przed śmiercią można pomóc temu człowiekowi
, mówi duchowny.

Ksiądz Milloch przypomniał, że hospicjum nie jest typową instytucją. – Dzisiaj spycha się hospicja z powrotem do sytuacji, która była kiedyś, do uczynienia z nich instytucji. A hospicja się przed tym bronią, bo jak sama nazwa wskazuje, to ma być dom gościnny. „Hospes” to gość. Ten, kto tu przychodzi, staje się członkiem naszej rodziny. Do hospicjum dziecięcego przyjęliśmy dzieci niechciane, porzucane, które nie mają nawet opiekuna prawnego, nie znają przytulenia. Stają się częścią naszej rodziny hospicyjnej i uczą się, że można doznać bezpieczeństwa ze strony drugiego człowieka. Uczy się na krótko, ale dla tej krótkości warto.

– Trudno jest uczestniczyć w cierpieniu osoby, zwłaszcza dziecka, która staje się nasza rodziną, jest pod naszym dachem, jest jednym z nas, przyznaje ksiądz. – Szczególnie przeżywam pierwsze odejście dziewczynki, które miało miejsce niedawno w naszym hospicjum. Rodzi się wiele pytań, buntu, wątpliwości. Była z nami ponad miesiąc. Jej rodzice byli wzorem opieki przez wiele lat, to nas budowało. Zachowanie rodziców, ich troska, walka o dziecko dodaje sił i mówi, że warto. To nieprawda, że nie warto im pomagać. Bo czy dorosły człowiek czy dziecko – chcą żyć. Włączając się w walkę o to życie, przede wszystkim przez obecność, towarzyszenie w tej drodze, czujemy się potrzebni. A każdy człowiek kiedy czuje się potrzebny ma w sobie sens życia.

Duchowny zapewnia, że mimo tego że chorzy są wystawieni na ciężką próbę, nie przestają wierzyć w Boga. – Chrystus na krzyżu wydaje okrzyk „Boże mój, Boże mój, czemuś mnie opuścił?”. Chory też często wydaje taki okrzyk. Ale to nie jest wyraz niewiary, ale nieraz modlitwy pełnej rozpaczy, wołania do Boga. Nie można mówić o utracie wiary w takich chwilach.

Ksiądz Miloch zaznacza, że gdy odchodzi dziecko i zostaje się z jego rodzicami, najważniejsze to „nie mądrzyć się teologicznie”. – Najwłaściwsza postawa wtedy to bycie, towarzyszenie. Jest modlitwa, o której dzisiaj człowiek zapomina. My mamy też modlić się o dobrą śmierć, taką, kiedy odchodzę ze spokojem. Jeżeli nie mamy przed sobą perspektywy wiary w Boga i nadziei na życie wieczne, to w człowieku nie ma tego spokoju. Kiedy człowiek jest pojednany, pogodzony, uzyskał przebaczenie, wówczas odchodzi z tego świata ze spokojem. Umberto Eco, który miał poglądy ateistyczne mówił, że niewierzący człowiek nie ma osoby, która by mu przebaczyła. Tu jest Bóg. Pewnie, w każdej żałobie, w każdym odchodzeniu jest bunt. To jest coś naturalnego. Ale osoba, która odchodzi chciałaby, żebyśmy potrafili sobie ułożyć życie na nowo.

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj