„Straszny dwór” bez naftaliny, czyli dzieło Moniuszki z nowymi postaciami [RECENZJA]

(fot. Opera Bałtycka/Krzysztof Mystkowski)

Jedna z najbardziej znanych polskich oper. Nawet osoby, które szerokim łukiem omijają teatr operowy, znają ten tytuł. 8 listopada odbyła się w Operze Bałtyckiej premiera „Strasznego dworu” w reżyserii Jerzego Snakowskiego i pod kierownictwem muzycznym Yaroslava Shemeta.

Poprzednia realizacja na tej scenie, która miała miejsce 10 lat temu, nawiązywała do klasycznego ujęcia sztandarowego dzieła Stanisława Moniuszki. Pojawiły się w niej jednak współczesne elementy i nawiązanie do Powstania Warszawskiego (pisaliśmy o niej TUTAJ). Tym razem reżyserii podjął się Jerzy Snakowski, były wicedyrektor instytucji, ale szeroko znany jako popularyzator opery i baletu. Człowiek, który nam, zwykłym zjadaczom chleba, przybliża fascynujący świat. Kiedyś wszyscy znali ten świat i nie było potrzebne wyjaśnianie niuansów, bo do opery chodziło się tak, jak dziś chodzi się na koncerty muzyki pop. Śpiewacy byli niczym nasze obecne gwiazdy i gwiazdeczki świecące w mediach, szczególnie w mediach społecznościowych.

Skoro taka osoba zabiera się za reżyserię, to wiadomo, że trzeba spodziewać się fajerwerków. Nie ma tu jednak rozrywki, jak było to w przypadku poprzedniej, obsypanej nagrodami realizacji Jerzego Snakowskiego w Operze Bałtyckiej, czyli operetce „Księżniczka Czardasza” Imre Kálmána. Teraz mamy balans między humorem, a przemyśleniami na temat polskości. Skoro premiera odbywa się tuż przed Świętem Niepodległości, to wiadomo, że reżyser chce nam coś powiedzieć o nas. O patriotyzmie. Snakowski odbiega od standardowej realizacji tego dzieła „ku pokrzepieniu serc”, jak to było w zamyśle Moniuszki tworzącego po upadku Powstania Styczniowego. Wpisuje się raczej w obecną wojenkę polsko-polską, choć nie jest to „łopatologiczne” pokazanie walczących ze sobą graczy sceny politycznej.

Mamy dwa obozy: Cześnikowej i Miecznika. Synowie Cześnika, czyli Stefan i Zbigniew, postanawiają, że „nie będzie niewiast w ich chacie”, czyli przedkładają życie singla nad małżeństwo. Córki Miecznika powodują, że ten zamiar odchodzi do lamusa. Jednak główny wątek nie gra aż takiej roli, jak wydobyci z cienia bohaterowie drugiego planu. I to oni walczą w polsko-polskiej wojence: reprezentanci Cześnika (notabene wielkiego nieobecnego w tym dziele), czyli sługa Maciej i służąca Marta oraz przedstawiciele Miecznika: Skołuba i Damazy. Te postaci momentami są bardziej wyraziste niż te pierwszoplanowe. Podczas premierowego wykonania swymi nie tylko wokalnymi, ale także aktorskimi umiejętnościami popisali się: Monika Sendrowska jako Marta, Aleksander Teliga jako Skołuba, czy Jacek Szponarski jako Damazy.

Ale reżyserowi nie było dość! Wprowadził do dzieła nową postać. To Miecznikowa, o której nie pomyśleli w XIX wieku twórca libretta Jan Chęciński i kompozytor Stanisław Moniuszko. Mamy więc kobietę, która mocno zaznacza swą siłę. I mimo że wokalnie tylko trzy razy dano jej dojść do głosu, to obficie jawi się aktorsko. Podczas premiery Miecznikową zagrała Katarzyna Hołysz, którą już wielokrotnie podziwialiśmy na scenie gdańskiej opery. Znakomicie pokazała się aktorsko także Sierotka, czyli podopieczna Cześnikowej (w tej roli Zuzanna Topolska). Nowa postać w tej opowieści przyciągała wzrok nie tylko czerwoną sukienką, ale także sugestywną grą rodem z horrorów. Przekraczała granice prowokowana przez dorosłych. Jej gestykulacja w finale otwiera spore pole do interpretacji całego dzieła.

Kobiecość mocno wybrzmiewa w tej realizacji. Jedna ze scen to wręcz protest przypominający wydarzenia „strajku kobiet” w Polsce. Na pewno jedną z czołowych przedstawicielek jest Hanna, czyli w premierowym przedstawieniu Aleksandra Kubas-Kruk. Nie tylko jej grą, ale także kostiumem to podkreślono. Spodnie, dwa dobierane warkocze – oto współczesna wojowniczka. Jadwiga, czyli Iwona Wall, świeciła nieco bledszym światłem na jej tle. Ich kochankowie, czyli Stefan i Zbigniew, których role kreowali podczas premiery Arnold Rutkowski i Filip Rutkowski, również sztampowo nie podeszli do swych kreacji. Jedna z najsłynniejszych arii z tej opery, Aria Stefana, zwana Arią z kurantem została tak przedstawiona, że zaczęłam się zastanawiać, czy Stefan nie cierpi na kompleks Edypa.

Takich smaczków w reżyserii Jerzego Snakowskiego jest sporo. Choćby gobelin wyszywany przez dziewczęta zebrane przy kominku. Kiedy słyszymy, że „Spod igiełek kwiaty rosną”, na scenie pojawia się płótno pokazujące terytorium Polski od Londynu po Moskwę, przy czym nazwy te zabawnie pozmieniano. Cieszą oczy nowoczesne w swych kolorach i stylu kostiumy, inspirowane tylko kontuszami i dawnymi sukniami. To dzieło Joanny Borkowskiej, która stworzyła również umowną scenografię. Na tyle plastyczną, że dzięki niej jesteśmy w różnych miejscach. Ogromną rolę odgrywa tu światło, za które odpowiadał Maciej Iwańczyk i projekcje Filipa Borkowskiego. Jako kierownik muzyczny Yaroslav Shemet wraz z orkiestrą skutecznie walczył o palmę pierwszeństwa w tym niezwykłym, plastycznym obrazie.

Opera kończy się wykonaniem mazura. Oczywiście, nie mamy także tu naftaliny sypanej ze sceny. Wzruszyło mnie, że wielonarodowy zespół baletu Opery Bałtyckiej, czyli m.in. tancerze pochodzący z Azji, pokazują nam na wskroś polski taniec. Odczułam wręcz dumę, że mamy taki choreograficzny skarb i nauczyły się go osoby pochodzące z zupełnie innych kultur. Zakończę więc swoje wrażenia słowami z opery: „Niech żyje Straszny dwór”.

Marzena Bakowska

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj