Wspomnienia z Jarmarków św. Dominika w czasach PRL. Felieton Piotra Semki

(Fot. Radio Gdańsk)

Po raz 763. odbywa się w Gdańsku Jarmark św. Dominika. Czytając w gazetach informacje o tej wspaniałej imprezie, która potrwa do 13 sierpnia, trochę się rozmarzyłem, bo pamiętam, jak wyglądały pierwsze jarmarki, gdy byłem dziecięciem.

Ich inicjatorem był dziennikarz “Wieczoru Wybrzeża” Wojciech Święcicki. Gdańskowi brakowało wspaniałej imprezy – szczególnie latem, kiedy przyjeżdżało mnóstwo turystów. Jeszcze inni twierdzili, że był to gest ekipy Gierka, która chciała jakoś Gdańsk – po niedawnych stosunkowo wypadkach grudniowych – troszeczkę jakoś kupić dla siebie. Faktem jest, że była to impreza na tamte czasy zupełnie niesamowita.

Ja najbardziej pamiętam gigantyczne szeregi sprzedawców prywatnych, którzy rozkładali tam swoje skarby. Najwięcej uwagi przyciągały jakieś stare, poniemieckie graty, na które natychmiast znajdowali się chętni niemieccy turyści, którzy z przyjemnością kupowali pamiątki po Wolnym Mieście Gdańsku, czy też – jak w wypadku młodszych ludzi – polowało się na magazyny “Bravo”, które były przywożone z RFN i które miały plakaty z modnymi wówczas grupami Abba, Kiss, czy Bay City Rollers. Sam na jednym ze zdjęć znalazłem nawet Donalda Tuska, który wówczas sprzedawał coś na schodkach ulicy Świętego Ducha. Ale mnie fascynowały wówczas prospekty amerykańskich samochodów i okazało się, że było ich bardzo dużo. Oczywiście ci, którzy je posiadali, targowali się niemiłosiernie, ale czego się nie zrobi dla wymarzonych rzeczy? Rodzice oczywiście traktowali Jarmark św. Dominika, kiedy rozstawiano kramy, Społem, rozmaitych firm odzieżowych jako okazję, żeby kupić coś, czego nie można w zwykłym wypadku dostać.

Zresztą podczas jarmarku – chyba w 1976 roku – pierwszy raz w życiu jadłem takiego prostego, peerelowskiego hamburgera. Po prostu pani wsadzała kawałek sałaty, smarowała musztardą, wsadzała taki kotlecik, bo wówczas w epoce inwestycji gierkowskich sprowadzono taką linię produkcyjną do hamburgerów. Ten hamburger był smażony na oliwie, czy też na oleju i wsadzony w bułkę. I to już był hamburger. Ci, którzy dzisiaj zajadają się rozmaitymi WieśMacami, byliby chyba nieźle zdziwieni, gdyby dostali coś takiego do ręki. Jednak wtedy wszyscy się tym rozkoszowali, bo był to przynajmniej odległy zew amerykańskiego hamburgera.

No i oczywiście cały klimat na Targu Węglowym, gdzie można było obejrzeć żywy żurnal, czyli pokazy mody, które były oglądane, bo modelki były ładne, ale raczej nikt nie spodziewał się, by dopaść w sklepach to, co widać było na scenie w trakcie pokazu mody. I wreszcie Gdańska Kapela Podwórkowa, która świetnie pasowała do tej imprezy, która doskonale wchodziła w nastrój Jarmarku św. Dominika. Był specjalny utwór ze słowami: “Dziś święto Dominika, gra muzyka. Dziś można kupić, sprzedać, co się da”. Było w tym wiele takiego przaśnego, gierkowskiego konsumeryzmu, ale tradycja przetrwała i dzisiaj wciąż możemy oglądać jarmark, choć zupełnie inny. Zupełnie inne rzeczy są istotne.

Mimo wszystko mam dużo sentymentu do tamtych lat 70. Wtedy po raz pierwszy Gdańsk stał się bardziej kolorowy i bardziej sympatyczny. Proszę pamiętać, że w tamtych latach PRL-u wszystko było szare i smutne, i nawet takie dwa tygodnie chwilowego odprężenia wszyscy przyjmowali z ogromną wdzięcznością.

Posłuchaj felietonu Piotra Semki:

Piotr Semka/ol

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj