Piotr Semka w najnowszym felietonie wspomina śp. Tadeusza Isakowicza-Zalewskiego

(Fot. Radio Gdańsk)

Odszedł Tadeusz Isakowicz-Zaleski i słusznie ktoś napisał, że niektórzy ludzie bywają niezastąpieni. Taką właśnie osobą był skromny kapłan z diecezji krakowskiej. Był to ktoś, kto w Polsce spełniał niezwykłą rolę – niektórzy twierdzą, że wiele razy uratował honor kościoła.

Tadeusz Isakowicz-Zaleski na pewno był kapłanem „Solidarności”. W 1983 roku uzyskał święcenia kapłańskie, ale już wcześniej – w latach 70. – działał z opozycją. Dwukrotnie był ciężko pobity przez funkcjonariuszy SB. Jego prześladowania stały się późnej kanwą doskonałego filmu pt. „Zastraszyć księdza” Macieja Gawlikowskiego.

Pamiętam, jak dowiedziałem się o nim po raz pierwszy w 1988 roku – jako o kapłanie, który odprawił mszę w dawnej hali Huty im. Lenina w Krakowie. Zbierałem informacje o strajku, który niedługo później był zdublowany przez strajk Stoczni Gdańskiej. Jego zdjęcie z tamtych lat, gdy odprawiał mszę wśród hutników, jest jednym z pięknych symboli tamtej epoki.

Po 1991 roku wydawało się, że może już skupić się na tym, co było najbardziej bliskie jego sercu. Z jednej strony współpraca z polskimi Ormianami, dla których był już pasterzem środowiska miejskiego, a z drugiej – opieka nad osobami z niepełnosprawnościami. Można było p0myśleć, że te dwie działalności całkowicie wypełnią jego aktywność – gdyby nie to, że całkiem nieoczekiwanie stał się jedyną osobą, która była na tyle odważna, by podjąć kwestię wyjaśnienia przypadków współpracy ze Służbą Bezpieczeństwa wśród kapłanów.

Ojciec Isakowicz-Zaleski był z tego powodu wielokrotnie osądzany bardzo surowo – niekiedy w sposób wręcz obelżywy. Smutną pamiątką po tym były słowa prymasa Glempa, który przyrównał go do UB – co było słowami, za które później przepraszał.

W 2006 roku jako pierwszy rozpoczął badania nad dokumentami SB, dotyczącymi kościoła i inwigilacji, ale także przypadków współpracy wśród kapłanów. Wtedy narodził się jego konflikt z kardynałem Stanisławem Dziwiszem. 17 października 2006 roku otrzymał od arcybiskupa polecenie powstrzymania się od publicznych wypowiedzi o kontaktach i współpracy niektórych duchownych ze Służbą Bezpieczeństwa. Pamiętam tę datę dobrze, bo byłem wśród sygnatariuszy listu, który występował w obronie odważnego kapłana do metropolity krakowskiego.

Ukazała się książka na temat współpracy z SB niektórych kapłanów pt. „Księża wobec bezpieki na przykładzie archidiecezji krakowskiej”. Była ona przykładem rzetelności działania – nie na rzecz szukania sensacji czy wskazywania łatwo winy, ale dla pokazania mechanizmów, za pomocą których osaczani byli kapłani i niektórzy z nich byli zmuszani do współpracy. Ta kwestia była wtedy zresztą w środowisku kapłańskim bardzo ostro dyskutowana. Wśród wielu księży dominowała opinia, że ci, których złamano, są ofiarami SB i nie powinno się ich jeszcze dodatkowo karać publicznym ujawnianiem ich współpracy.

Ksiądz Isakowicz wskazywał jednak na coś innego. Bardzo często ta współpraca osaczała innych kapłanów, którzy płacili za to rozstrojem nerwowym, załamaniem, czy też zwątpieniem w sens kapłaństwa. Tej roli – obrońcy poszukiwania prawdy o tym, co działo się w kościele w latach PRL-u –  ksiądz Isakowicz nie wyzbył się do ostatnich dni.

Nie wszystkie jego działania mi się podobały. Mam wrażenie, że jego zaangażowanie w pamięć o ofiarach Wołynia  – zrozumiałe w początkowych latach III RP, kiedy wstydliwie zapomniano o tym epizodzie II wojny światowej – z czasem przerodziło się w nadwrażliwość, używanie zbyt ostrych słów. Nie podobało mi się, gdy ksiądz Isakowicz razem z jednym z weteranów Wołynia wtargnął na wspólną konferencję arcybiskupa Gądeckiego i metropolity grekokatolickiego Ukrainy z dużym transparentem żądającym ujawnienia całej prawdy o zbrodni wołyńskiej.

Zawsze zadaję sobie w takich sytuacjach pytanie – czy gdybym miał w rodzinie ofiary wołyńskie, czy nie reagowałbym o wiele bardziej nerwowo? Być może to, że losy mojej rodziny ominęły tragedię wołyńską, pozwala mi na mówienie o tym w znacznie spokojniejszy sposób.

Ksiądz Isakowicz do końca życia był niewygodny dla rozmaitych osób, stawiał pytania, które nie wszystkim odpowiadały. Była w tym wszystkim ukryta jedna jego twarz. Był poetą, kapłanem, który pisał bardzo głęboką, mistyczną poezję, który wydał wspaniały zbiór wierszy. Ta ostatnia twórczość była gdzieś na marginesie, wszyscy interesowali się jego zaangażowaniem w bieżące problemy. Te oblicze subtelnego poety, estety, zniknęła gdzieś w tle. Dlatego jestem bardzo dumny z tego, że mam na swojej półce obdarzony jego wpisem zbiorek poezji pt. „Świętych obcowanie” z 1993 roku.  W 2006 roku ukazały się jego utwory nazwane bardzo skromnie – „Wiersze”.

Jeśli dziedzictwo księdza Isakowicza znajdzie naśladowców, to będą mieli oni wspaniałego patrona – kapłana, który wzbudził szacunek bardzo różnych stron polskiej sceny politycznej. Wierzę, że będzie on odprowadzany do grobu przez ogromną liczbę ludzi, którzy czują, że bardzo wiele mu zawdzięczają. Niech spoczywa w pokoju.

aKa

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj