– Rodzice byli w szoku, gdy powiedziałem im, że lecę do Polski. Najbardziej zapamiętam pierogi, żurek, barszcz i Gdynię – mówi w rozmowie z Anitą Kobylińską amerykański koszykarz Asseco Gdynia A.J. Walton.
Anita Kobylińska: Twój wyraz twarzy mówi chyba wszystko, ale muszę zadać ci to pytanie: spodziewałeś się, że ostatni mecz ze Stelmetem może okazać się aż tak ciężki?
A.J. Walton: Nie. Może trochę, ale graliśmy u siebie i wszyscy powinniśmy zaprezentować się o wiele lepiej. W pierwszej połowie nie trafiliśmy wielu rzutów z dystansu i równie wielu spod kosza – ze mną włącznie. Ale to jest część tego sportu. Mocno walczyliśmy, więc nie mogę być na nas zły – zły mogę być tylko na siebie.
W pewnym momencie traciliście do Stelmetu aż 28 punktów. Pamiętasz jakikolwiek wynik podobny do tego?
Nie, i to jest w tym wszystkim najgorsze. Nie potrafię nawet opisać tego, jak źle się z tym czuję. Nie mogłem zrobić absolutnie niczego, żeby pomóc swojej drużynie i zmniejszyć przewagę przeciwnika.
Czy osobiście był to dla ciebie dobry sezon?
Osobiście – nie. Zawsze bardzo wiele od siebie oczekuję. W zeszłym sezonie zostałem obrońcą roku, walczyłem o tytuł MVP. W tym roku chciałem powtórzyć osiągnięcie z poprzedniego – zostać najlepszym obrońcą, a także najlepszym zawodnikiem polskiej ligi. Nie udało mi się ani jedno, ani drugie, więc ten sezon był jedynie „ok”. Jako drużyna poradziliśmy sobie lepiej – dotarliśmy do play-offów, zakwalifikowaliśmy się z siódmego miejsca, więc z tego mogę być dumny i szczęśliwy. Ale wewnątrz naprawdę cierpię.
Czy to był ostatni raz, kiedy oglądaliśmy cię grającego w Gdyni?
Nie wiem, musimy poczekać, aż się to okaże. [Mówi po polsku] Zobaczymy – nie wiem, czy to jest mój ostatni sezon tutaj. Ale kocham Gdynię i naszych fanów.
Przypomnij nam, jak doszło do tego, że trafiłeś do Polski i dlaczego wybrałeś tą opcję?
Właściwie to nie był mój wybór. Przyjechałem do Polski 5 lat temu, w związku z wyjazdem przygotowanym przez organizację „Athletes in Action”. Poznałem wtedy wielu młodych zawodników, takich jak Kowalczyk, Matczak, Romański. Przyjechałem tutaj po to, by podzielić się swoją wiarą, tym jak wierzę w Boga, i przy okazji przez dwa czy trzy tygodnie mogliśmy grać ze sobą w koszykówkę. Świetnie dogadywaliśmy się, i od wtedy polscy skauci śledzili moje poczynania. To wielkie szczęście, że mogłem tu być przez 2 lata, uwielbiam swoich kolegów i fakt, że tu jestem.
Byłeś wcześniej w Europie, zanim przyjechałeś do Polski?
Nie po to, żeby grać. Z tą samą organizacją, z którą byłem w Polsce – „Athletes in Action”, byłem też w Kosowie, Macedonii i Grecji.
Kiedy decyzja była już podjęta – gdy wiedziałeś, że wyjeżdżasz do kraju, o którym wcześniej niewiele słyszałeś, i poinformowałeś o tym swoją rodzinę: „Mamo, jadę grać do Polski”, „Co??? Dokąd?!” – czy taka była jej reakcja?
Tak, to był dla niej szok. Moi rodzice są tacy sami jak ja, mają wobec mnie ogromne oczekiwania. Chcą, żebym grał w NBA i był blisko domu. Informacja o tym, że wyjadę grać za ocean, tak daleko, była dla nich szokująca. Jednocześnie jednak cieszyli się, że otrzymałem szansę by robić to, co kocham, więc zawsze będą mnie wspierali.
Przypuszczając, że po wakacjach jednak nie wrócisz, i nie zagrasz więcej w Gdyni: powiedz, gdy za kilka lat usłyszysz słowo „Polska”, o czym pomyślisz?
Najpierw o Gdyni. O tym, czego tu doświadczyłem, o moich kolegach z drużyny. Pewnie również o pierogach, żurku, barszczu…
To chyba całkiem dobre wspomnienia!
Tak, uwielbiam jeść. Zanim przyjechałem do Polski nie jadłem też np. sushi.
Czy jest coś, co chciałbyś powiedzieć kibicom po tym, gdy sezon dobiegł właśnie końca?
Kocham was. Jeśli nie mogliście stwierdzić tego po mojej grze, po tym, jak się w nią angażuję i jak cieszę się, kiedy przebywam na parkiecie, to musicie usłyszeć to z moich ust: kocham was i dziękuję wam za to, że byliście ze mną przez te 2 lata, że pozwoliliście mi tu przyjechać i robić to, co kocham. Wspieraliście mnie w tym, bym stawał się coraz lepszy, i za to was doceniam.