Jaka w końcu jest ta Arka? [OPINIA]

Gdy Arka przegrała piątkowe derby z Lechią Gdańsk, pomyślałem – „Przecież z takim mentalem nie mają szans na finał Pucharu Polski. To się nie może udać”. Kolejny raz żółto-niebiescy dają mi pstryczek w nos i mówią jasno – „To zobacz teraz!”.

Oglądając wtorkowy mecz z Koroną Kielce w końcu zobaczyłem prawdziwą polską piłkę. Twardą, niedokładną, często brutalną, z odrobiną szaleństwa, ale i totalnym brakiem estetyki. Siermięga jednym słowem. To nie tak, że nie widzę jej na co dzień w ekstraklasie, ale ten mecz był przykładem idealnym.

SIŁA CHARAKTERU

Arka, nie licząc pierwszego kwadransa, w Gdyni nie istniała. Ktoś starał się strzelić, piłka lądowała na parkingu. Ktoś starał się dograć do kolegi, piłka lądowała w trybunach. Oczy można było sobie wydłubać!

Gdynianie udowadniają jednak jak ważna jest „szatnia” i mentalność, o której wspomniałem na początku. Nie ma sensu pisać – wznieśli się na wyżyny umiejętności, bo te są jednak bardzo wysoko i potrzebny jest ktoś, kto da jakąś trampolinę, od której zawodnicy się odbiją. Od razu uspokajam. Nie chcę głowy Leszka Ojrzyńskiego, bo to człowiek, który jest najlepszym, co przytrafiło się Arce od półtora roku. Pstryczek należy się właścicielom, bo choć uspokajają, że w klubie wszystko gra i trzyma się kupy, niektórzy wiedzą, jaka jest prawda. Ojrzyński potrzebuje jedynie podłoża do odważnego działania.

Wracając do mentalności. Szatnia jest jak dom. Tam mówimy sobie szczere rzeczy, stamtąd wynosimy wartości i z niego wypływamy na szerokie wody. Na drugą połowę Arka wyszła inna. Nie napiszę, że odmieniona, bo bym skłamał. Po prostu inna, taka, jaką najbardziej cenimy. Zdeterminowana, aby wygrać dla kibiców. Znowu walka o każdy centymetr, znowu proste błędy, przeplatane jakimiś niemal genialnymi zagraniami.

Mija 80. minuta. Powiedziałem sobie – szkoda. Pamiętam jak ogromną przyjemnością było pojechać na Stadion Narodowy w 2017 roku. W samochodzie radiowym pełnym „Arkowców” dyskutować o pomorskich klubach, jak dyskutuje się o wyższości świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą. Po zwycięskim meczu czułem w głębi duszy ogromną satysfakcję. Pomorze to mój świat. Trójmiasto to moje życie, a sukces jednej z drużyn to święto. I już żałowałem, że tego nie będzie…

NIKT ICH NIE ZATRZYMA?

I wtedy wkracza on! Cały na biało! No dobra. Na żółto i na niebiesko. I nie on, tylko ONI. Zbozień – Jurado – Da Silva – GOL!

Podobnie jak wtedy, gdy siedziałem na Stadionie Narodowym i Luka Zarandia ośmieszył obrońców Lecha strzelając bramkę na 2:0. Marcus dał Arce upragnione zwycięstwo. Korona przyjęła tak potężnego sierpowego, że przez kilka kolejnych minut leżała na łopatkach i okładała głowę lodem. Gdynianie uderzyli w najmniej oczekiwanym momencie i zrehabilitowali się za ostatnie, nie oszukujmy się, fatalne spotkania.

Jedziemy zatem na Narodowy do Warszawy. Jedziemy po kolejne zwycięstwo. Mam wrażenie, że dla drużyny Leszka Ojrzyńskiego nie jest ważny rywal. Bez znaczenia czy będzie to Legia Warszawa czy Górnik Zabrze. To Arki będą się na Narodowym bać, bo nieobliczalność tej drużyny jest ważniejsza od jej teoretycznych umiejętności.

Wojciech Luściński

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj