Najgorsze miejsce dla sportowca? Nie, to sukces! Polska – z pomorskimi akcentami – czwarta w mistrzostwach Europy w siatkówce kobiet

Nie tylko polscy koszykarze w ostatnich tygodniach byli objawieniem dużej, międzynarodowej imprezy. Ramię w ramię z nimi kroczyły siatkarki, które pod wodzą trenera Jacka Nawrockiego dotarły do półfinału mistrzostw Europy. Skończyły na półfinale, bez medalu, ale pokazały, że dyscyplina, która w kobiecym wydaniu od dekady przeżywa w Polsce kryzys, może wyjść na prostą. W drużynie aż roiło się od znajomych twarzy, bo prawie połowę składu czwartej ekipy Starego Kontynentu stanowiły zawodniczki, które w przeszłości grały na Pomorzu.

„Spacerki” ze Słowenią i Portugalią, kontrolowany poślizg z Ukrainą, wpadka na własne życzenie z Belgią i sensacyjna wygrana z Włoszkami – tak wyglądały występy reprezentacji Polski w fazie grupowej mistrzostw Europy. Później gładkie zwycięstwo z Hiszpanią w 1/8 finału, wygrany dreszczowiec z Niemkami w ćwierćfinale i wylot do Ankary na półfinały i mecz o medal. Tam już nie miały szans: 1:3 z grającą u siebie Turcją i 0:3 z Italią w starciu o brąz, choć pierwszy i trzeci set kończył się najmniejszą możliwą różnicą punktów.

Czwarte miejsce. Najgorsze dla sportowca? Nie w tym wypadku.

SENTYMENTALNA PODRÓŻ

Biało-czerwone podczas tegorocznych mistrzostw rozgrywały swoje spotkania w Łodzi i Ankarze – dwóch miastach, które magiczną klamrą spinały sukcesy polskiej żeńskiej siatkówki w XXI wieku. To właśnie w stolicy Turcji rozpoczęła się era „złotek” prowadzonych przez trenera Andrzeja Niemczyka. W 2003 roku Polki tyleż sensacyjnie, co zasłużenie sięgnęły po mistrzostwo Europy, w finale gromiąc gospodynie. Dwa lata później powtórzyły swój sukces i ponownie były najlepszą ekipą na Starym Kontynencie. Po kolejnych czterech latach – w Łodzi – zawodniczki prowadzone przez Jerzego Matlaka znów stanęły na podium, tym razem na jego najniższym stopniu. Trudno było się wówczas spodziewać, że na wejście do strefy medalowej dużego turnieju trzeba będzie czekać przez dekadę, a dwa kolejne mundiale, nie mówiąc o igrzyskach olimpijskich, odbędą się w ogóle bez Polek. 

ZASTAŁ KADRĘ DREWNIANĄ…

Tym bardziej trzeba docenić tegoroczny rezultat. Patrząc na końcówki setów w meczu z Włoszkami, polskie siatkarki pewnie nie od razu poczują dumę z osiągniętego wyniku. Ale później przyjdzie satysfakcja. Bo – po latach agonii – o polskiej siatkówce w żeńskim wydaniu znów się mówiło w pozytywnym kontekście. To duży sukces, w dodatku dobrze rokujący na przyszłość.

Pracę selekcjonera Jacka Nawrockiego można określić jednym słowem: konsekwencja. Przez dwa lata nie przekładała się ona na wyniki, ale proces trwał. Trener oczyścił kadrę z zawodniczek, które ponad dobro kadry przedkładały własne interesy. Postawił na młodzież, zaufał zawodniczkom urodzonym w ostatnich latach XX wieku. To właśnie dzięki jej świetnej grze w kadrze świat usłyszał o Malwinie Smarzek, a teraz na usta międzynarodowych ekspertów trafiła Magdalena Stysiak. Stałe miejsce w kadrze mają też Maria Stenzel i Martyna Łukasik, czyli zawodniczki z roczników 1998 i 1999. W tym roku nawet na newralgicznej pozycji rozgrywającej Nawrockiemu zdarzało się stawiać na 20-letnią Julię Nowicką. 

Być może w decydujących chwilach meczu o brąz kluczowym zawodniczkom zabrakło doświadczenia, rutyny. Ale to ogranie uzyskane na boiskach w Łodzi i Ankarze z pewnością zaprocentuje. W przyszłość można patrzeć z optymizmem. Konsekwencja Nawrockiego wreszcie przynosi rezultaty. W tym roku Polki wygrały prestiżowy turniej w Montreux, zagrały w Final Six Ligi Narodów, do ostatniego meczu walczyły o wyjazd na igrzyska olimpijskie, a reprezentacyjny sezon zakończyły meczem o medal mistrzostw Europy. Nie brzmi to źle, prawda?

STARE ZNAJOME

Niemal połowę kadry na mistrzostwa Europy stanowiły zawodniczki w przeszłości związane z naszym regionem. Przecież sama Joanna Wołosz, obecnie obywatelka świata i jedna z najlepszych zawodniczek na swojej pozycji, urodziła się w Elblągu, karierę rozpoczynała w tamtejszym Truso, a po mistrzostwa Polski w kategoriach kadetek i juniorek sięgała w barwach gdańskiej Gedanii. Aż sześć krążków młodzieżowych imprez z tym samym klubem wywalczyła Natalia Mędrzyk, rodowita lęborczanka. W nim też – tyle że pod szyldem Gedanii Żukowo – jako nastolatka zadebiutowała w Lidze Siatkówki Kobiet.

W Gdańsku na świat przyszła Martyna Łukasik, która od początku siatkarskiej przygody szła krok w krok za starszą o sześć lat siostrą Justyną. Obie zaczynały w Jasieniaku, obie dorastały w Gedanii, w lidze debiutowały w Atomie Treflu Sopot i dopiero później przeniosły się poza Trójmiasto – do nieistniejącej już Proximy Kraków i następnie do hegemona z Polic. Teraz ich drogi już się rozdzieliły i o medale mistrzostw Europy rywalizowała tylko Martyna, i to mimo wcześniejszych problemów ze zdrowiem.

Z kolei Paulina Maj-Erwardt, Katarzyna Zaroślińska-Król i Zuzanna Efimienko-Młotkowska były ważnymi ogniwami Atomu Trefla Sopot w czasach, gdy klub ten sięgał po złote i srebrne medale siatkarskiej ekstraklasy i z powodzeniem rywalizował w europejskich pucharach. Aż szkoda, że występy pomorskich drużyn na wysokich szczeblach ligowej drabiny są już tylko coraz bardziej mglistym wspomnieniem. A może i w naszym regionie ten sport po dekadzie się odrodzi, tak jak uczyniła to biało-czerwona kadra? Oby, bo patrząc na to, jakie talenty wydaje w świat Pomorze, można żałować, że w Trójmieście i okolicach nie mogą się one ogrywać choćby na poziomie pierwszej ligi.

 Michał Rudnicki

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj