Arka wierzyła i walczyła, Raków nie panikował. Finał, który nie zaskoczył

Wiara, ambicja, zgrany kolektyw, poświęcenie, walka – te i inne podobne środki miały pomóc Arce w finale Pucharu Polski. Gdynianie z Rakowem przegrali 1:2 i choć był to mecz, który w drugiej połowie przyniósł mnóstwo emocji, a na koniec także rozczarowanie, to ostatecznie to spotkanie właściwie nie zaskoczyło. Wiedzieliśmy przecież, że Raków jest zespołem lepszym kadrowo, bardziej dojrzałym, stabilnym, dłużej budowanym. Wiedzieliśmy o Arce, że to drużyna „pucharowa”, że nie cofnie się w żadnej sytuacji, bo ambicji na pewno jej nie zabraknie, ale też że jakościowo żółto-niebiescy są po prostu słabsi. To wszystko mieliśmy w głowach już przed meczem i to wszystko się też potwierdziło.

Arka nie była w finale zespołem lepszym. Nie była drużyną prowadzącą grę, proponującą rozwiązania. Gdynianie reagowali na to, co serwował Raków. W pierwszej połowie poważnie zagrozili częstochowianom raz, już na samym początku, ale później celem numer jeden, a może też dwa i trzy było, żeby gola nie stracić. Czy taki scenariusz mógł kogokolwiek zaskoczyć? Poza zaprzepaszczoną „setką” z początku wszystko było przecież przepowiedziane na długo przed pierwszym gwizdkiem.

ARKA MUSIAŁA ZAATAKOWAĆ

Nikt nie mógł też być zaskoczony faktem, że po przerwie Arka prędzej czy później Rakowowi zagrozi. Gdynianie musieli i chcieli to zrobić, bo przecież również po to Dariusz Marzec zmienił niewidocznego Juliusza Letniowskiego, a wprowadził Marcusa. Nawet bramka Mateusza Żebrowskiego była w pewien sposób do przewidzenia. Nie chodzi o to, że można było spodziewać się tak efektownego centrostrzału, a o to, że najpierw było serducho, walka i trochę szczęścia Fabiana Hiszpańskiego, a potem nie trochę, a fura szczęścia Żebrowskiego. Gol nie był efektem schematu, wypracowanych elementów gry, a dziełem chęci, wiary i przypadku.

RAKÓW NIE PANIKUJE

Marek Papszun po meczu podkreślał, że jego drużyna była konsekwentna, realizowała plan. To też było do przewidzenia, tak musiało się stać, skoro Arka czekała na własnej połowie już przy remisie, a przy prowadzeniu robiła to jeszcze chętniej. Częstochowianie wiedzieli, że nie mogą panikować, że mają w ofensywie moc, kreatywność, kilka sposobów, ale też indywidualności. Te elementy musiały wystarczyć na Arkę i wystarczyły. Cierpliwość popłaciła.

No i oczywiście indywidualności. Przecież jednym z głównych pytań przed finałem, które musieli sobie zadawać gdynianie, było to, jak zatrzymać Iviego Lopeza. To długo się udawało. Gdynianie doskakiwali do hiszpańskiego pomocnika za każdym razem, kiedy był przy piłce. Blokowali, szarpali, bo wiedzieli, z czym wiąże się spuszczenie go z oka. Ale w końcu Lopez się urwał. Raz po niefortunnym wybiciu, kiedy pokazał sporą jakość doprowadzając do remisu, a za drugim razem w kontrataku. To nie była już spora jakość, a ogromna. Dogranie najwyższej klasy. Zasłużenie został wybrany MVP meczu. Zaskoczeń dalej brak.

ZOSTAJE SZACUNEK

Arka dała wszystko to, co miała. Marzec, zmieniając w drugiej połowie kolejnych piłkarzy, musiał wiedzieć, że choć wpuszcza zawodników z większym zapasem sił, to jednocześnie także z mniejszą jakością. Papszun na roszadach tak wiele nie tracił. I to też nie było zaskoczeniem, bo potwierdziło wszystkie przedmeczowe tezy. Raków był faworytem, miał wszystkie karty w ręku i zrobił to, co do niego należało. Wygrał zasłużenie, a gdynianom pozostaje, również zasłużony, szacunek.

Tymoteusz Kobiela
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj