Było dobrze. Było naprawdę dobrze, aż do 85. minuty. Lechia zrobiła bardzo dużo, by wygrać z Rakowem Częstochowa. W ostatnich minutach zrobiła jednak jeszcze więcej, by ostatecznie przegrać. I po fatalnych błędach w obronie przegrała 1:2.
Po pierwszych pięciu kolejkach wymagania względem Lechii zjechały do parteru. Niewiele zostało z efektownej, momentami wręcz ekscytującej drużyny, która wygrała pierwszą ligę. Gdyby Lechia w poprzednim sezonie zagrała tak, jak w pierwszej połowie meczu z Rakowem, nie można byłoby zostawić na niej suchej nitki. Ale dziś trzeba… ją pochwalić.
Za organizację gry, odpowiedzialność w defensywie, odbudowę ustawienia. Biało-zieloni grali rozważnie i rozsądnie, Ivan Żelizko uzupełniał środek obrony, przez co gospodarze w defensywie grali w ustawieniu z pięcioma obrońcami. To zadawało egzamin. Z przodu, poza jednym dryblingiem Maksyma Chłania i jednym dośrodkowaniem Antona Tsarenki, nie wydarzyło się nic. Generalnie mecz ciężko było w ogóle oglądać, ale w takiej sytuacji jest dziś Lechia, że zasłużyła po tych 45 minutach na kilka komplementów.
MAESTRO ZAMELDOWAŁ SIĘ W ELICIE
Brakowało w tym sezonie w Lechii Rifeta Kapicia w formie. Pokazywał tylko część swoich umiejętności, ale daleko mu było do optymalnej formy. W pierwszej połowie dużo pracował w defensywie, w drugiej dołożył też konkrety z przodu. Pierwszym zalążkiem było podanie do Camilo Meny w pole karne, takie idealnie w stylu Bośniaka, ale akcji nie udało się spuentować.
W 59. minucie to Mena podał do Kapicia, trochę z konieczności, bo zabrakło mu konceptu w rozegraniu akcji. Kapić zszedł na lewą nogę i uderzył idealnie w kierunku dalszego okienka. Kacper Trelowski trącił piłkę palcami, ale ta i tak wpadła do bramki, odbijając się jeszcze od słupka. Gdański maestro pokazał klasę.
Od razu po golu zrobiło się goręcej pod bramką Lechii, Raków zaczął naciskać. Problemem zespołu Marka Papszuna jest jednak gra w ataku pozycyjnym. Częstochowianie grają po prostu potwornie nudno i przewidywalnie. Nie oznacza to oczywiście, że Lechii nie da się w taki sposób zaskoczyć, bo w ekstraklasie można ją jak na razie zaskoczyć czymkolwiek.
ZABÓJCZA KOŃCÓWKA RAKOWA
I Rakowowi się to w końcu udało, nawet dwukrotnie. Dośrodkowanie z półprzestrzeni (które to już w tym sezonie w pole karne Lechii?) na głowę Makucha wystarczyło, by ten pokonał Szymona Weiracha. Miał pełen komfort, bo Elias Olsson uprawiał we własnym polu karnym kreatywną sztukę, której nie sposób nazwać bronieniem.
Chwilę później dołączyli do niego Miłosz Kałahur, Żelizko i Bujar Pllana, a właściwie można byłoby tutaj wymienić połowę składu Lechii. Raków nacisnął szybkim atakiem, Gustav Berggren dograł do Jonatana Brauta Brunesa, a kuzyn Erlinga Haalanda dał gościom zwycięstwo.
Naprawdę dużo zrobiła Lechia w pierwszych 85. minutach, by z Rakowem nie przegrać. Więcej, pracowała mocno, by ten mecz wygrać. W końcówce zagrała jednak naiwnie i przede wszystkim fatalnie pod względem jakości w defensywie. Rakowowi to wystarczyło, by z Gdańska wywieźć trzy punkty.
Tymoteusz Kobiela