Donald Tusk a 500+ – jest za, a nawet przeciw. „Wysyłanie sprzecznych sygnałów ma sens”

(Fot. archiwum RG, Twitter/Tomasz Sakiewicz)

To tylko pozornie działanie bez sensu. Jednego dnia nazwać kilkanaście milionów Polaków – z rodzinami może nawet więcej – „bandytami, pijakami, nierobami, którzy biją swoje dzieci, robią im krzywdę, a jednocześnie są bazą polityczną władzy, która właśnie takich wyborców chce mieć”, a tydzień później poinformować, że zamierza się dosypać im więcej pieniędzy. To w istocie na tym polega właśnie koncepcja i realizacja w praktyce tego, co główny ideolog i filozof polityczny Witold Zembaczyński nazwał sednem jego myśli politycznej: „jechać PiS”. To samo, co Donald Tusk chwilę wcześniej nazwał programem anty-PiS i stwierdził, że to jedyny sensowny program w dzisiejszej Rzeczpospolitej. I właśnie ta sprzeczność przewodniczącego Platformy Obywatelskiej znalazła się w tym tygodniu na szczycie „Listy Rachonia”.

– Wydawałoby się, że jeżeli ktoś chce wygrać wybory, musi spowodować, żeby więcej niż 50 proc. zagłosowało na niego i powierzyło mu władzę. Cóż zrobić jednak, jeśli w sytuacji, w której główną ideą, która łączy Polaków, przynajmniej w kwestiach spraw fundamentalnych, jest coś, co przeszkadza w zwycięstwie w wyborach i jest tak powszechnie akceptowalne, że jeśli ktoś nie zgadza się z tego rodzaju ideą, to nie jest w stanie wyborów wygrać? – zastanawiał się prowadzący audycję. – W takiej sytuacji trzeba spróbować zmienić sposób postrzegania takiego zjawiska. Jeśli na ulice, jak w 2010 roku, wychodzą dziesiątki, setki tysięcy ludzi, po to, żeby pożegnać człowieka, prezydenta, na którego być może nie głosowali, ale chcą go pożegnać, bo był Prezydentem RP? Ideę takiego pojednania należy wyśmiać, splugawić, wysłać jednego czy drugiego człowieka bez zasad po to, żeby opluł krzyż, pokrzyczał, zatańczył w miejscu, gdzie ktoś się modli. Chwilę później wystarczy nazwać tego rodzaju plugastwo „swoistym happeningiem”, „folklorem politycznym”. Jeśli zrobi się coś takiego, powtórzy i powieli w dziesiątkach tysięcy, milionach egzemplarzy, dołączy się do tego modnego celebrytę, który mimo, że ma 60 lat, zachowuje się, jakby miał lat 15, jeśli wykorzysta się tego rodzaju treści i przekona pozostałych, którym może wydawać się, że jest coś niewłaściwego np. w sikaniu na znicze, to chwilę później sama idea jest już skompromitowana. Chwilę później nikt nie chce przyznać się do tego, że był w miejscu, w którym działo się coś ważnego, bo w odbiorze młodych, wykształconych, z dużych ośrodków miejskich, jest to coś obciachowego – przypomniał Michał Rachoń.

– Ten mechanizm z powodzeniem Donald Tusk, autor słów o tym, że ludzie, którzy pobierają pieniądze z programów społecznych, są w istocie kryminalistami, pijakami, którzy nic nie robią, zastosował przed wyborami w roku 2011. Wówczas się udało. Tysiącletni naród, państwo, w którym majestat śmierci był zawsze szanowany, w którym nawet 90 proc. deklaruje się jako osoby przywiązane do wiary katolickiej, udało się przekonać, że upamiętnianie prezydenta, który zginął w niewyjaśnionych okolicznościach, jest czymś, czego należy się wstydzić. Na tej kanwie udało się wygrać wybory, po tym, jak Janusz Palikot stał się celebrytą i postacią polityczna numer 1, takim Zembaczyńskim tamtych czasów. Dziś wydaje się to dużo prostsze. Nie chodzi o zmianę postrzegania pewnych fundamentalnych elementów wspólnoty kulturowej. Chodzi tylko o przekonanie, że jeśli ktoś przyjmuje pieniądze z programu 500+, jest degeneratem, który nic nie robi i pasożytuje nad innych. A to dla specjalistów od śpiewu i mas, choćby z telewizji założonej za pieniądze ludzi wywiadu wojskowego, to po prostu bułka z masłem. Ale żeby to się udało, dobrze byłoby, gdyby nie było żadnych głosów w przestrzeni medialnej, które przeszkadzają w przeprowadzeniu tej operacji – opisywał.

Gościem „Listy Rachonia” był Tomasz Sakiewicz, redaktor naczelny „Gazety Polskiej”. – W 2010 roku oni chcieli ograniczyć zasięg, wpływ tych ludzi, którzy się spotykali i nie chcieli zapomnieć o Smoleńsku, żeby to się nie rozlało na całą Polskę. Chcieli otoczyć ich drutem kolczastym drwiny, poniżenia, strachu, żeby to nie przekroczyło 20-30 proc., bo wtedy ta grupa stałaby się groźna politycznie z punktu widzenia ówcześnie rządzących. Tę socjotechnikę stosowano później w innych projektach, które wymagały osadzenia dużej grupy elektoratu. 500+ było niesłychanie popularnym postulatem. Licząc całe rodziny, daninami państwa na rzecz dzieci zainteresowane było kilkanaście milionów ludzi. Trzeba było przekonać chociaż część tych, którzy byli beneficjentami tego programu, no i resztę, że to jest program szkodliwy, że nic nie da, że załamie się gospodarka, że jest to nierealne. Takie działania były podejmowane od samego początku, kiedy ten program się pojawił. Mówiono, że ten program nie wejdzie w życie, bo pieniędzy nie ma, a poza tym, że będzie to wspierało patologię, że jeżeli ktoś będzie brał te pieniądze, to na pewno na alkohol – przypominał sytuacje sprzed lat.

– Działanie Donalda Tuska ma sens emocjonalny. Ale jeśli przykładalibyśmy do tego logikę i zastanawialibyśmy się, jakie jest jego stanowisko w sprawie 500+, to absolutnie nie moglibyśmy tego ustalić. On jest bardzo „za” i bardzo „przeciw”. On się z tego bardzo mocno wyśmiewa, a jednocześnie to bardzo mocno popiera, tak, że jeszcze chce to przyspieszyć. Próbuje doprowadzić to do absurdu. Ale z punktu widzenia oddziaływania na emocje, wzbudzania niepokoju, to wysyłanie sprzecznych sygnałów ma sens. Ludzie powiedzą: „no dobrze, skoro chcą dać od 1 stycznia, to czemu nie od 1 czerwca? Może Tusk ma rację, może jest coś na rzeczy”. Nie każdy wie, jak wygląda proces legislacyjny, jak działa ustawa budżetowa, jak ogromnie trzeba by było przebudować państwo, żeby to wprowadzić w kilka tygodni, a nie kilka miesięcy. Wysłanie sygnału „coś jednak kręcą”, osłabia oddziaływanie tego pomysłu – opisywał Sakiewicz.

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj