Lech Janerka zagrał w Atlanticu. Koncert jednej z najbardziej rozpoznawalnych postaci na polskiej scenie muzycznej sprawił, że gdyński klub wypełnił się po brzegi.
Podobno koncert to wymiana energii między muzykami i publicznością. Dowodem na tę hipotezę może być koncert Lecha Janerki w gdyńskim klubie Atlantic. Ponad trzydzieści lat na scenie i sześćdziesiąt dwa na karku, ale Lech Janerka swoim graniem nadal sprawia mnóstwo radości fanom, potrafi również wprawić w głęboką refleksję.
Gdyński występ rozpoczął się od utworu „Zero Zer”. W trakcie koncertu Lech Janerka sięgał do swojego, pierwszego albumu. – Właśnie mija okrągła, 30. rocznica odkąd Bożena gra ze mną na wiolonczeli, a ładnie gra tym kijkiem, po takim wstępie publiczność usłyszała „Historię Podwodną”. Utwór „Ta zabawa nie jest dla dziewczynek” został zapowiedziany jako najsmutniejsza piosenka, którą napisał Janerka. Artysta zagrał i zaśpiewał także przebój z albumu Plagiaty, czyli „Rower”. Fani wspólnie z Janerkę odśpiewali „Konstytucje” i „Paragwaj”. Na koniec zabrzmiały dwa bisy – „Jezu jak się cieszę” i „Wyobraź sobie”.
Po koncercie w Atlanticu, Lech Janerka znalazł chwilę, aby porozmawiać z reporterką Radia Gdańsk.
Anna Polcyn: W trakcie koncertu mogliśmy usłyszeć piosenki grane kiedyś z zespołem Klaus Mittfoch. Czy śpiewanie tych utworów nadal sprawia taką przyjemność jak dwie, trzy dekady temu?
Lech Janerka: Ja bym powiedział, że więcej, bo granie dwie, trzy dekady temu było dla mnie traumą. Lubiłem siedzieć w domu, a tu nagle okazało się, że moje piosenki się spodobały i bywały cykle koncertów. Czasami było to bardzo męczące. Zdarzało się, że graliśmy trzy koncerty dziennie z przerwą na wietrzenie sali. Poza tym czas był okropny, a w tej chwili gram niewiele i mam frajdę.
A.P.: Nagrywając ostatnią płytę – Plagiaty – sięgnął Pan do piosenek, które skomponował za młodu. A czego możemy się spodziewać po najnowszym albumie, na który wszyscy czekają? Podobno muzyka jest już napisana.
L.J.: Mamy wyprodukowaną płytę tylko nie ma tekstów i w związku z tym nagranych linii wokalnych. Mam z tym problem. Nigdy go wcześniej nie miałem, teksty pisałem od niechcenia, a czasami nawet nie pamiętam, kiedy to się działo, samo się pisało. W tej chwili ciężko mi poważnie patrzeć na wiele rzeczy i jakoś dziwnie się czuję. Przestrzegam, przez parę lat miałem problem z kręgosłupem i umiejętnie mieszałem dobre wina z kiepskimi środkami nasennymi i wypłukało mi trochę mózg. Ale powoli wracam do normy i mam nadzieję, że w końcu napiszę te teksty. Nie chciałbym, żeby to była kiszka, chcę by to miało poziom i było o czymś.
A.P.: Na dzisiejszym koncercie nie zabrakło „Historii Podwodnej”, na tym albumie pojawiły się partie saksofonu. Czy na nowej płycie również możemy spodziewać się instrumentów, które nie zawsze towarzyszą artystom na płytach?
L.J: Znajdzie się klarnet basowy w jednym z utworów. Bardzo ładna partia.
A.P.: A czy dowiemy się czegoś więcej o albumie?
L.J.: Nie chciałbym promować tej płyty, bo nie wiem czy ona wyjdzie. Ale jest dosyć melancholijna. Wiem, że jest Pani fanką energii, niestety jej tam za dużo nie ma. To jest taka muzyka na późny wieczór, właściwie noc.
A.P.: Zapowiadając dziś jedną z najsmutniejszych piosenek, jakie Pan napisał, ktoś z widowni krzyknął – Rower. Czy w tej melancholii będziemy mogli się doszukać takich rowerowych utworów?
L.J.: Jest kilka takich piosenek, dwie czy trzy. Zastanawiam się, czy je wrzucać na tę płytę. To płynące klimaty, mają swój ciężar, zawiesistość i potoczystość, ale nie nazwałbym ich piosenkami rockowymi, czyli z dużą dozą energii.
A.P.: Tak długie przerwy pomiędzy kolejnymi nagraniami to chęć nagrania idealnego materiału, czy po prostu zacięcie artystyczne?
L.J.: Płyty praktycznie tworzyły się same. Gdy miałem energię i pomysły to je nagrywałem. W tej chwili mam 62 lata i to już nie ta energia i nie ta kreatywność. Przychodzi taki moment, kiedy wszystko się zbiera, muzyka jest napisana i ma się ochotę to wykonać, a teksty są takie, że śpiewam i się nie czerwienię. Wtedy dopiero nagrywam.
A.P.: Kiedyś powiedział Pan, że jest słabym muzykiem. To ciekawe, gdyż większość ludzi uważa Pana za jedną z ważniejszych postaci polskiej sceny muzycznej, a Pan podchodzi do tego z dużym dystansem…
L.J.: Nie czuję się muzykiem. Po prostu robię to, co robię, musiałem się pewnych rzeczy nauczyć. Chłonę rzeczywistość i jakoś ją przerabiam, robiłem to samo nie będąc jeszcze osobą publiczną. Wyrażałem się za pomocą grymasów, półsłówek czy neologizmów. Trzeba jakoś reagować na rzeczywistość, a ja zupełnie przypadkowo zacząłem grać i nagle to stało się moim zawodem. Aczkolwiek nie jestem zbyt pracowity, stąd ta mała ilość wydanych płyt. Wtedy, kiedy czuje się na siłach to je nagrywam i tyle.
ap/mmt