Niezbyt często zdarza mi się odwiedzać restaurację w pierwszym dniu jej działalności. Właściwie to nigdy. Tym bardziej cieszę się, że udało mi się to w Białym Króliku, miejscu które już za kilka miesięcy może być na ustach całej kulinarnej Polski.
Ciekawy pomysł na restaurację, utalentowany szef kuchni posiadający swój własny styl i cudowna okolica mogą dać razem świetny efekt. Kiedy opowiadam komuś, gdzie dokładnie jest Biały Królik, słyszę: „Przecież tam nic nie ma!”. A no właśnie – przy ulicy Folwarcznej w kompletnie nieznanej części gdyńskiego Orłowa (położonej za torami, po przeciwnej stronie do zatoki) mało kto kiedykolwiek był. I trudno się dziwić, bo do tej pory była to po prostu dzielnica domów jednorodzinnych.
Od półtora roku jednak okolica zaczęła się zmieniać, a to za sprawą intensywnych prac przy remoncie pałacu, w którym swego czasu mieściło się jedno z gdyńskich liceów. Dwie siostry- Ania i Martyna Górskie, dostały od ojca nie tylko budynek, ale też sąsiadujący z nim, dwuhektarowy park z jeziorkiem. Miejsce z potencjałem i to jakim! Na szczęście po pierwszej wizycie stwierdzam, że z potencjałem w pełni wykorzystanym.
Nie jestem wielkim fanem restauracji określanych ogólnie jako ekskluzywne. Nie rajcuje mnie jedzenie drogich dań w dodatku zazwyczaj zajmujących 10% powierzchni talerza. Dlatego na początku do Białego Królika podszedłem z dystansem. W końcu pałac to pałac – dystyngowana zastawa, kelnerzy traktujący gościa jak dworzanie, wielkie obrazy na ścianach. Do tego menu charakterystyczne dla owych ekskluzywnych lokali, pozbawione nazw dań a zawierające tylko składniki wchodzące w jego skład, bez podpowiedzi w jakiej formie zostaną podane.
Na szczęście pierwsze wrażenie szybko minęło. Pozytywnie zaskoczyły mnie ceny i rozmowa z szefem kuchni Marcinem Popielarzem. Była bardziej rozmową ze „swojakiem”, niż z kucharzem stawiającym tylko na kuchnię dla (zbyt) wymagających.
No ale do jedzenia przejdźmy. Solony królik w majonezie z suszonych borowików wylądował na moim stole jako pierwszy. Forma zaskakująca, ale bardzo na plus! Zamiast talerza po kolei: gruba deska z wyżłobionymi miejscami na kolejne naczynia, na niej słoik z królikiem podanym niczym babcina sałatka dawana na drogę („Zjedz wnuczku, albo chociaż samo mięsko!”), a obok niego chałka (!!!) i elegancko podana konfitura śliwkowa.
Co za mieszanka! – pomyślałem sobie, ale zaufałem szefowi kuchni i nie pożałowałem. Wbrew pozorom mięso z królika połączone z grzybami i majonezem oraz słodkim smakiem chałki i śliwki to połączenie rewelacyjne. – Nie instruuję klientów jak mają jeść. Kluczem do sukcesu jest to, żeby składniki pasowały do siebie idealnie niezależnie od formy podania, mówi mi Marcin Popielarz.
Kolejne danie, którego spróbowałem to gulasz z owcy pomorskiej. Również pięknie podany, w małym żeliwnym garnku zawieszonym na przenośnym stoliku. Do tego babciny (znowu!) podpłomyk, czyli staropolski naleśnik. Mięso z owcy smakowało bajecznie, było bardzo miękkie, a świetnie komponowały się z nim nieco słodkie mini-cebulki.
Na deser „czekoladowy nemezis z owocami leśnymi”, czyli pyszny suflet, lekko kremowy, z pięknie ułożonymi na talerzu jagodami i jeżynami. „Niebo w gębie” to chyba wystarczająca ocena.
Czas spędzony w Białym Króliku dał mi sporo satysfakcji. Nie tylko dlatego, że było pysznie i przystępnie cenowo, ale też dlatego, że patrząc przez okno nie ma typowego dla restauracji w Gdyni widoku „miejskiego”. Tutaj czujemy się jak na oddalonym od Trójmiasta dworku, bo wokół szczególnie przy pięknej pogodzie, wszystkie zmysły mogą odpocząć patrząc na zadbane trawniki, jezioro i pięknie odnowiony park.
Warto przejść też „na drugą stronę lustra” i odwiedzić Białego Królika. Nie będzie to pewnie miejsce, w którym będziemy się stołować na co dzień. Dwa dania + deser w porze lunchu to koszt 60 złotych, niezbyt dużo, ale i nie na każdą kieszeń. Ale jako punkt do odwiedzenia przy okazji świętowania – już na pewno tak.
mat