Pacjentka z Ustki z podejrzeniem koronawirusa została odesłana po badaniu w szpitalu w Gdańsku taksówką do Ustki. Kobieta zapłaciła za kurs 600 złotych, choć na test przywieziono ją karetką. Rzeczniczka Szpitali Pomorskich tłumaczy, że doszło do niedopatrzenia.
Pani Sylwia z Ustki wróciła 14 marca z Niemiec. Źle się czuła. Zgłosiła to telefonicznie do sanepidu i do szpitala w Słupsku. Specjalna karetka, w związku z podejrzeniem koronawirusa, zawiozła pacjentkę do szpitala zakaźnego w Gdańsku. Po wykonaniu testu okazało się, że kobieta ma wrócić do domu na własną rękę. Taksówką.
„DOSZŁO DO NIEPOROZUMIENIA”
Rzecznik Szpitali Pomorskich Małgorzata Pisarewicz przyznaje, że doszło do nieporozumienia. Karetka nie poczekała na pacjentkę, żeby ją odwieźć do domu.
– Trudno mi się odnieść bezpośrednio do tej sytuacji, jeśli chodzi o poniesione koszty związane z transportem. Kiedy dopiero rozpoczynała się nasza batalia z koronawirusem, zdarzały się pewne niedociągnięcia także, w kwestiach organizacyjnych – przyznała rzeczniczka. – 17 marca otrzymaliśmy pismo z NFZ o zasadach uruchomienia transportu sanitarnego w związku z przeciwdziałaniem koronawirusowi. W tej chwili karetki, które przywożą pacjentów, są zobowiązane do tego, żeby nie zostawiać ich na izbie przyjęć i nie odjeżdżać. Czekają na decyzję lekarza: czy mają odwieźć pacjenta do domu, czy też pacjent zostaje na oddziale – dodała Małgorzata Pisarewicz.
CO DALEJ?
Na szczęście okazało się po tygodniu, że test na koronawirusa pani Sylwii z Ustki był negatywny. Kobieta nie zdecydowała jeszcze, czy będzie się domagać zwrotu pieniędzy za powrót z badań taksówką. Małgorzata Pisarewicz podkreśliła, że pacjentka otrzyma zwrot 170 złotych za poradę lekarską, bo test na koronawirusa jest refundowany.