Miała być wielka sensacja. Ksiądz Arcybiskup Sławoj Leszek Głódź miał być w latach 80-tych, w czasach gdy pracował w Watykanie, informatorem komunistycznych służb. Dokładnie informatorem wywiadu wojskowego. Tylko, że nic nie uzasadnia takiej tezy.
Przeczytałem artykuł, jaki ukazał się w piątkowej „Rzeczpospolitej”. Najpierw nastąpiło „rozczarowanie”. Ksiądz Sławoj, spotykając się z Polakami w Rzymie, pomagając im w ośrodkach dla uchodźców, spotykał się także z przedstawicielami polskich firm. Jeden z nich okazał się po latach oficerem wywiadu wojskowego. Spisywał rozmowy z księdzem Głódziem i słał do Warszawy. Kapłana określono nawet nieświadomym współpracownikiem. Nieświadomym!
Jak tu nie być rozczarowanym? Zapowiedzi prasowe wskazywały przecież na „coś więcej”. Ale fakty są jednoznaczne. Okazuje się, że nie doszło do próby uczynienia księdza Sławoja świadomym informatorem, a kapłan zorientowawszy się, że może mieć do czynienia z „ubekiem”, stał się nad wyraz powściągliwy podczas załatwiania biletów lotniczych.
Po „rozczarowaniu” przyszła refleksja. Czy ksiądz Sławoj nie zachował się wówczas tak, jak oczekujemy tego od kapłana? Studiował teologię, głosił słowo w obozach dla uchodźców, pomagał duchowo i materialnie Polakom uciekającym z Ojczyzny po wprowadzeniu stanu wojennego. Załatwiał im pracę, mieszkanie, łączenie rodzin. Traktował drugiego człowieka, bliźniego z zaufaniem, miłością i oddaniem. I został wykorzystany. Stał się bez własnej winy ofiarą intryg totalitarnego systemu. Ofiarą ludzi, którzy za pieniądze służyli złu.
W historii młodego kapłana, opisanej przez „Rzeczpospolitą”, nie odnajduję informatora, którego można potępić, ale człowieka, którego trzeba pochwalić. Taki i tylko taki obraz dają opublikowane dokumenty komunistycznych służb bezpieczeństwa. Nic więcej w tej „sensacji” nie ma.
Jacek Naliwajek