Okazja do kompromitacji? Lechia jej nie zmarnuje. Szczecinianie pogonili gdańszczan w ostatnim domowym meczu biało-zielonych

Biało-zieloni łowcy okazji nie przepuszczą takiej szansy, takiej gratki, jak możliwość przegrania na własnym z najgorszą drużyną tego sezonu. Gdańszczanie nie mogli na to pozwolić, musieli wykorzystać tę możliwość. Zagrali absolutnie beznadziejnie i zasłużenie polegli przeciw Pogoni 1:3. Szkoda tylko kibiców, którzy poświęcili środowe popołudnie dla obejrzenia takiej jakości „widowiska”. Sześć strzałów i cztery celne kontra trzy uderzenia, ale tylko jedno w światło bramki. Przed meczem bez wątpliwości do pierwszej statystyki dopasowalibyśmy Lechię, a do słabszej – Pogoń. Sytuacja wyglądała zupełnie odwrotnie. Gdańszczanie w ataku zupełnie nie istnieli. Byli bezbarwni, grali bez charakteru, a jedyna celna próba to farfocel z powietrza posłany przez Krasicia wprost w Załuskę.

CYRK W OBRONIE

Pogoń też nie wyglądała jak polska wersja PSG, ale miała jeden mocny punkt – obronę rywala. To, co przy pierwszym golu zaprezentowali biało-zieloni, to po prostu cyrk. Najpierw jeden minął się z piłką, potem sytuację mógł jeszcze uratować Milos, ale tak bardzo nie wiedział czy atakować zawodnika z piłką, czy jednak kryć innego, że nie zrobił ani jednego, ani drugiego, tylko rozjechał się na nogach i usiadł na murawie. Jego postawa mogłaby obrazować grę całej drużyny w pierwszej połowie. Nie lepiej było przy drugim golu. Piotrowski, dryblując w polu karnym, na tle piłkarzy Lechii wyglądał jak nowy Messi, a że nie miał partnerów do podania piłki, to ośmieszył Kuciaka pakując mu piłkę w „krótki” róg. 0:2 do przerwy grając na własnym stadionie z najgorszą drużyną w lidze – doskonały sposób na zakończenie występów Lechii w Gdańsku w 2017 roku.

NA ZERO Z PRZODU, A Z TYŁU COŚ WPADNIE

W drugiej połowie czwarta drużyna poprzedniego sezonu, która w obecnym na dobre zadomowiła się w dolnej połowie tabeli, grała po prostu nudno. Była jedna szansa na strzelenie bramki, ale piłka nie dotarła do Marco Paixao. Poza tym kilka podrygów na skrzydłach, marne próby dośrodkowań, przy których bezbłędnie piąstkował Załuska, i tyle. Nic nie wniosły zmiany, zagrożenia nie stwarzały rzuty wolne, Lechia była najzwyczajniej nijaka. Pretensji nie można mieć do Pogoni, bo szczecinianom ewidentnie zależało na utrzymaniu wyniku, ale czasem zapędzali się pod bramkę biało-zielonych. Musieli przecież pamiętać, że nie wiele potrzeba do sforsowania takiego „monolitu”. I rzeczywiście, po jednej z akcji na strzał zdecydował się Zwoliński i pewnie nic by nie wskórał, ale piłkę ręką zatrzymał Milos, a sędzia słusznie wskazał na „wapno”. Jedenastki nie zmarnował Frączczak.

O kolejnych minutach nie ma sensu się rozwodzić. Lechia była przy piłce, ale grała tak, że „Portowcy” mogliby na murawie zorganizować klubową wigilię, a i tak byliby bezpieczni. I nie zmieniła tego nawet honorowa bramka strzelona przez Marco po rzucie rożnym. To był szczyt możliwości zespołu Adama Owena. Pogoń spokojnie dotrwała do końca spotkania i odniosła trzecie zwycięstwo w tym sezonie. Zwycięstwo absolutnie zasłużone, bo dziś grzechem byłoby nieogranie biało-zielonych.

Lechia Gdańsk – Pogoń Szczecin 1:3 (0:2)

Tymoteusz Kobiela

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj