Nie było nerwów, ale były piękne bramki i planowe zwycięstwo. Korona miała być pułapką, ale nie była nawet poważnym przeciwnikiem

Mecz-pułapka z groźny rywalem – tak miało wyglądać starcie z Koroną Kielce dla Lechii. Na zapowiedziach się skończyło, bo gdańszczanie pewnie, bez zbędnych nerwów i okraszając wszystko pięknymi bramkami wygrali 2:0. Trzecie zwycięstwo z rzędu jest, dystansu do czołówki już prawie nie ma. Już od pierwszej minuty było widać, w jaki sposób będzie układało się to spotkanie. Lechia rozpoczęła od środka, a Korona od razu zabunkrowała się na swojej połowie. Michal Papadopulos był najbardziej wysunięty z gości i ustawił się na czterdziestym metrze od własnej bramki. Biało-zieloni mieli więc konstruować ataki pozycyjne i ewentualnie uważać na kontrataki gości, ale tak naprawdę tylko raz musieli mocniej napracować się w defensywie. Ivan Jukić ruszył lewą stroną, miał przed sobą Dusana Kuciaka i słowacki bramkarz okazał się dla rywala po prostu za mocny.

ZNAK JAKOŚCI MLADENOVICIA

Gdańszczanie byli cierpliwi, szukali swoich szans i – jak zwykle – rozmontowywali przeciwnika bardzo mocno oskrzydlając swoje akcje. Było blisko po rzucie rożnym w 21. minucie, kiedy Błażej Augustyn uderzył głową, ale nad poprzeczką, później jeszcze uderzał Żarko Udovicić po przeciągniętym dośrodkowaniu Karola Fili, ale znów obok bramki. Po raz kolejny okazało się, że żeby akcja była skuteczna, musi brać w niej udział Filip Mladenović. Nawet jeżeli jego dośrodkowanie jest niedokładne, piłka odbije się od obrońców albo nie trafi idealnie na głowę partnera, to i tak zawsze te wrzutki stwarzają ogromne zagrożenie. Tym razem Serb szukał Macieja Gajosa, który znalazł się w polu bramkowym Korony i na raty strzelał na bramkę Marka Kozioła. Za pierwszym razem niefortunnie, ale piłka została pod jego nogami i przy drugiej próbie elegancko, od poprzeczki wpakował futbolówkę do siatki.

Lechia miała prowadzenie, piłkarze nawet nie cieszyli się jakoś szczególnie z gola, bo ten musiał w końcu po prostu paść. Przewaga gdańszczan była oczywista. Jeszcze przed przerwą mógł podwyższyć Lukas Haraslin, który ładnie wyprowadził w pole obrońców, ale „zawinął” ponad poprzeczką.

 
„CIASTECZKO” HARASLINA

Można było się obawiać, że Lechia osiądzie, będzie próbowała dociągnąć do końca skromne prowadzenie. Tymczasem biało-zieloni rzeczywiście pilnowali defensywy, ale z przodu też starali się robić swoje, a poszczególni piłkarze – udowodnić swoją wartość i być może wywalczyć miejsce w składzie w kolejnych spotkaniach. Spory krok ku temu zrobił Haraslin. Dawno już nie widzieliśmy go w formie z zeszłego sezonu, momentami był wręcz frustrujący, ale w 52. minucie znów przypomniał o swoich ogromnych walorach. Ruszył prawą stroną, złamał do środka i pięknie uderzył blisko samego okienka bramki. Oj, będzie ogień w rywalizacji o miejsce na tej pozycji.

O kolejnych minutach meczu nie się co rozwodzić, bo Lechia była daleko poza zasięgiem Korony. Tak zwyczajnie, po piłkarsku gdańszczanie byli zdecydowanie lepsi. Jest czyste konto, jest trzecia wygrana z rzędu, a dystansu do czołówki już prawie nie ma. Biało-zieloni zagrali kolejny bardzo dobry mecz.

Tymoteusz Kobiela
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj