ŁKS był niegroźny, Arka prowadziła i miała wszystko, by wygrać. Gdynianie na własne życzenie stracili zwycięstwo

Piłkarze Arki wrócili na dobre tory – tak napisalibyśmy, gdyby mecz z ŁKS-em skończył się w 90. minucie. Sędzia doliczył jednak pięć kolejnych, a dobrze grająca Arka na minutę przed końcem meczu dała sobie strzelić gola. Gdynianie mogli zrobić duży krok w kierunku utrzymania, ale koncertowo zniszczyli swój wysiłek.
Po pierwszej połowie kibice mogli mieć mieszane uczucia. Z jednej strony ŁKS był właściwie niegroźny, bo raz próbował zaskoczyć Pavelsa Steinborsa strzałem z rzutu wolnego w środek bramki, a poza tym ograniczał się do nieporadnie rozgrywanych kontrataków. O tej części gry w wykonaniu łodzian pamiętać będziemy tylko dlatego, że Maciej Dąbrowski dokonał czegoś co najmniej niebanalnego.

To był sam początek meczu, a chwilę później Dąbrowskiego zastąpił Jan Sobociński, co miało spore znaczenie, ale o tym za chwilę.

Jeżeli chodzi o Arkę, gdynianie prezentowali się nieźle. Nie mieli za dużo do roboty w obronie, szukali okazji w ataku, ale Fabian Serrarens był zupełnie nieprzydatny, więc trzeba było radzić sobie szukając innych rozwiązań. W ten sposób Marko Vejinović, który był najaktywniejszym i najlepszym piłkarzem gdynian, podawał do  Adama Marciniaka z rzutu wolnego, ale ten nie przeciął toru lotu piłki, obsłużył też Adama Deję, ale ten z 17 metrów uderzył nad poprzeczką. Vejinović sam miał także okazję po dośrodkowaniu Marciniaka. Był niepilnowany, piłka byłan a dobrej wysokości, ale głową uderzył obok bramki. Gdynianie grali dobrze, stwarzali sytuację, ale nie mieli kogoś, kto mógłby je wykończyć, a skuteczność pomocników zawodziła.

JAKOŚĆ VEJINOVICIA

Skuteczności nie zabrakło, przynajmniej jednemu z nich, po przerwie. Wspomniany na wstępie Vejinović jedną okazję i zachował się wzorowo. Damian Zbozień wrzucił piłkę z autu w pole karne, wybić ją chciał Sobociński, ale zrobił to tak, że futbolówka trafiła wprost pod nogi Holendra. Marko z pierwszej piłki, ale nie na siłę, a precyzyjnie, przy dalszym słupku, nie dał szans Arkadiuszowi Malarzowi. Piękna, techniczna robota. Chwilę później wszedł na boisko Oskar Zawada, który zastąpił Serrarensa, i Arka miała jednego piłkarza więcej do gry. Napastnik pokazywał się do rozegrania, potrafił odnaleźć się w polu karnym, schodził też do skrzydeł. Nie rozgrywał jakiegoś wybitnego meczu, w skali szkolnej pewnie 3+, ale na tle poprzednika był o niebo lepszy.

Arka prowadziła, ŁKS musiał zaatakować, a gdynianie mogli czekać na kontry. Mogli podwyższyć po dobrej indywidualnej akcji Nemanji Mihajlovicia, ale skrzydłowy po skutecznym dryblingu uderzył minimalnie niecelnie. Były też inne możliwości, ale często zawodziło rozegranie. Goście szukali wyrównania, parę razy pojawili się pod bramką Steinborsa, ale obrońcy gospodarzy lepiej lub gorzej, a najważniejsze, że skutecznie, radzili sobie z rywalami.

I tutaj można byłoby zakończyć relację z meczu, gdyby gdynianie w dobrej dyspozycji wytrwali o dwie minuty dłużej. Doliczony czas gry, mecz powoli dobiega końca, a kibice już praktycznie świętują wygraną. ŁKS zagrywa jednak jeszcze jedną długą piłkę, walkę w powietrzu przegrywa Marciniak, do futbolówki dopada Guimaraes i nie daje szans Steinborsowi. Przez jedną chwilę nieuwagi gdynianie zniszczyli wysiłek i dobry mecz, który rozgrywali przez 90 minut. Mogły być trzy punkty, drugie zwycięstwo z rzędu i zrównanie się punktami z Wisłą Kraków. Skończyło się remisem z outsiderem, który w spotkaniu nie pokazał nic wielkiego.

SĄ OPTYMISTYCZNE PRZESŁANKI

Wygląda na to, że gdynianie i tak złapali wiatr w żagle. Arka zdobyła cztery punkty w dwóch meczach u siebie, zwłaszcza z ŁKS-em pokazała się z dobrej strony i choć nie zgarnęła kompletu punktów, to wydaje się, że wychodzi na prostą.

Tymoteusz Kobiela
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj