Na tle takiej Lechii błyszczeć może każdy. Gdańszczanie zdeklasowani w Poznaniu

(Fot. PAP/Paweł Jaskółka)

Miało być ciężko, nawet bardzo. Ale chyba nikt w Gdańsku nie spodziewał się, że będzie aż trudno. Lechia pierwszą ligę zdominowała, ale od ekstraklasy na początku sezonu odbija się jak od muru. W meczu z Lechem w Poznaniu gdańszczanie zostali rozbici 1:3, a wynik jest dużo lepszy niż gra.

Kibice w Poznaniu od wielu miesięcy narzekają na swoich skrzydłowych. Po odejściu Kristoffera Velde miało być na bokach tylko źle albo jeszcze gorzej. Sugestie, że może grę napędzali będą Dino Hotić i Adriel Ba Loua, kibice kwitowali w najlepszym wypadku uśmiechem politowania.

Okazuje się jednak, że i Hotić, i Ba Loua mogą w ekstraklasie błyszczeć. Mogą zaliczać asysty, mogą strzelać gole, mogą wyglądać jak ligowe gwiazdy. Mogą, jeżeli grają z Lechią Gdańsk. Bo Lechia wygląda dziś tak, że naprawdę trudno odpowiedzieć na pytanie, co tak naprawdę robi w rodzimej elicie.

KATASTROFA W OBRONIE

Mówił przed meczem Szymon Grabowski, że na Lechię nikt nie stawia i że może to być pozytywnym bodźcem dla jego drużyny. No tak, nikt na Lechię stawiać dziś nie może, bo byłoby to działanie na własną szkodę. Zwyczajny sabotaż. Gdańszczanie są w takiej formie, że w ekstraklasie nie mają argumentów.

Animuszu i jakości w Poznaniu starczyło biało-zielonym na trzy minuty. Wtedy to na lewej stronie Hotić w banalny sposób ograł Miłosza Kałahura, mięciutko dograł na dalszy słupek, a Andrei Chindris odebrał lekcję gry w powietrzu od Mikaela Ishaka. Szwed otworzył wynik meczu.

Lechia próbowała jakoś odpowiedzieć, ale w ataku była znów tak samo bezproduktywna, jak w meczu z Motorem Lublin. W obronie gdańszczanie ustawiali się bardzo wąsko, zostawiając mnóstwo przestrzeni na bokach. W 35. minucie wykorzystał to Ba Loua, idealnie dośrodkowując na głowę wchodzącego z drugiej linii Hoticia. Tomasz Neugebauer przyglądał się tylko, jak rywal pokonuje Bogdana Sarnawskiego.

Lechia była na linach, ale wytrzymała na nich tylko pięć minut. W 40. padła na deski. Afonso Sousa ruszył na wolne pole z lewej strony, nic nie robił sobie z asysty Ivana Żelizki i Chindrisa, dograł do płasko do Ishaka, który z kilku metrów trafił na 3:0.

JEDNA SZANSA PO PRZERWIE

Na drugą połowę nie wyszli już Neugebauer i Kałahur, zastąpili ich Conrado i Karl Wendt. Zwłaszcza ten pierwszy wniósł sporo w ofensywie (jak na standardy Lechii w Poznaniu, rzecz jasna), ten drugi starał się uporządkować grę w środkowej strefie. Argumentów, by odwrócić losy meczu, Lechia nie miała jednak żadnych.

Być może byłoby inaczej, gdyby w 51. minucie Camilo Mena wykorzystał swój kontratak albo dograł do pustej bramki do Maksyma Chłania. Kolumbijczyk jednak uderzył, a Bartosz Mrozek poradził sobie z tym strzałem. Lechici nie szarpali się już specjalnie o kolejne bramki, Niels Frederiksen mógł wpuścić zmienników, sprawdzić nowych piłkarzy, którzy jednak nie wykorzystali kolejnych błędów gdańszczan. Wynik przypudrował w ostatniej akcji Wendt, który ambitnie ruszył tuż przed końcowym gwizdkiem, uderzył w tłoku i miał sporo szczęścia. Mrozka kompletnie zmylił rykoszet, wynik udało się przypudrować, ale nic to nie zmienia.

NIC SIĘ NIE ZGADZA

W ofensywie Lechia w ekstraklasie nie istnieje. Zdobyła dwie bramki w trzech meczach. Był to gol z połowy boiska i honorowe, szczęśliwe trafienie po rykoszecie. W defensywie gdańszczanie kapitulowali w każdym meczu, nawet jeżeli we Wrocławiu dali radę wywalczyć punkt. Wniosek po trzech kolejkach jest jeden – w zespole Szymona Grabowskiego nie zgadza się absolutnie nic.

Tymoteusz Kobiela

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj