Bronić źle, gorzej i tak, jak Lechia. Biało-zieloni położyli się w Mielcu i zasłużenie przegrali

(Fot. PAP/Darek Delmanowicz)

Nawet szczęście traci w końcu cierpliwość. Lechia je miała, ze Stalą długo prowadziła tylko dzięki niemu. Grała jednak tak, że i szczęście w końcu się poddało. Biało-zieloni znów prowadzili i znów skończyli bez punktów. W Mielcu przegrali 1:2.

Lechia przegrywać mogła od pierwszej minuty, bo łatwo dała się zaskoczyć i Maciej Domański poważnie przetestował Szymona Weiraucha. Ten końcówkami palców strącił piłkę na słupek. Gdańszczanie odpowiedzieli kontratakiem, który wyprowadził Bogdan Wjunnyk, a strzałem do bramki zwieńczył Maksym Chłań. Sędzia po weryfikacji VAR-u orzekł jednak, że asystent faulował wcześniej Mateusza Matrasa. Kontrowersja to chyba najdelikatniejsze określenie tej sytuacji. Niedługo później sam Wjunnyk trafił do siatki, ale asystent sędziego podniósł chorągiewkę. Tutaj wątpliwości być nie mogło.

Stal odpowiedziała po 20. minucie. Ilja Szkurin dostał dobre dośrodkowanie i mocno uderzył, ale trafił w klatkę piersiową Weiraucha. Bramkarzowi Lechii pomogło dobre ustawienie, bo czasu na reakcję po prostu nie było. Gospodarze od tego momentu wyglądali lepiej, stwarzali sytuację, naciskali i… zostali skarceni. Ivan Żelizko dośrodkował z kilkudziesięciu metrów z rzutu wolnego, piłka została wybita przed pole karne, ale zgarnął ją Anton Carenko. Mądrze, zamiast uderzyć „byle nie było kontry”, dograł do Chłania, a ten wstrzelił piłkę w pole karne. Stopę dołożył Dominik Piła i otworzył wynik meczu. Dla Piły bramka była tym bardziej ważna, że od pierwszych minut niemiłosiernie sprawdzał go Sergiej Krykun i zazwyczaj Piła te sprawdziany oblewał.

Stal odpowiedziała świetną kontrą właśnie Krykuna, zabrakło jednak dobrego dogrania do Szkurina. Tuż przed przerwą z dystansu uderzył Robert Dadok, Bujar Pllana piłkę odbił tak, że trafiła w słupek. Znów Lechia miała dużo szczęścia. Wytrzymała jednak do przerwy.

Po przerwie Lechia zagrała jednak tak, że to nie mogło się dobrze skończyć. Oddała piłkę, ustawiła się głęboko, a wiadomo od dawna, że bronić nie potrafi. Stal stwarzała więc sytuację za sytuacją, najlepszą zmarnował Krykun, który nie trafił do pustej bramki po tym, jak minął już nawet Weiraucha. Sprawy w swoje ręce wziął w końcu Piotr Wlazło, po rzucie rożnym dopadł do strąconej piłki i huknął w samo okienko.

Chcielibyśmy tutaj napisać, że gol Lechię obudził, że ruszyła do przodu, bo przecież w ofensywie jest dużo mocniejsza niż z tyłu. Nic z tych rzeczy. Atak Lechii był równie żenujący, to Stal miała kolejne sytuacje. Gdyby nie fakt, że jej piłkarze byli katastrofalnie wręcz nieskuteczni, spokojnie wygraliby ten mecz. Łącznie gospodarze oddali 27 strzałów! Lechia? 3. Słownie: trzy. I tak gdańszczanie długo byli blisko remisu, ale nie wytrzymali. Janusz Niedźwiedź miał nosa, wpuszczając w samej końcówce Łukasza Wolsztyńskiego. Byłemu piłkarzowi Arki wystarczyło kilkanaście sekund i w 93. minucie po kolejnym zamieszaniu w polu karnym Lechii trafił na 2:1.

Leżała Lechia na deskach i błagała o końcowy gwizdek. Planem maksimum, było utrzymać prowadzenie 1:0. Później – wywalczyć remis. Skończyło się kolejną porażką. Porażką absolutnie zasłużoną, a z perspektywy przebiegu meczu – wręcz kompromitującą.

Tymoteusz Kobiela

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj