Wyruszyli z Gdańska na Ukrainę, by nieść pomoc. Paczki przygotowała fundacja „Zupa na Monciaku”

(Fot. Radio Gdańsk/Anna Rębas)

Pokonują kilka tysięcy kilometrów, aby dojechać do najbardziej potrzebujących na wschodniej Ukrainie. Aleksandra Kamińska z fundacji Zupa na Monciaku nie ukrywa, że za każdym razem, gdy jedzie z pomocą na Ukrainę, towarzyszy jej lęk, ale i radość, bo na drogach widzi wiele samochodów z polskimi tablicami rejestracyjnymi.

Aleksandra Kamińska podkreśla, że Ukraińcy doceniają to, że Polacy im pomagają. A potrzebujących jest bardzo wielu.

– Mam troje dorosłych dzieci. Wiem, że mogę nie wrócić, ale jak dotąd zawsze wracałam, a to już mój 20. transport od wybuchu wojny – opowiada.

„NIE CHCEMY WIEŹĆ TYLKO PASZTETU I RYŻU”

Wolontariuszka dodaje, że transport, który w niedzielę w nocy wyruszył z Gdańska, wiezie wyposażenie dla ludności cywilnej i paczki dla walczących na froncie żołnierzy. W każdym z 300 pakunków są podstawowe leki, szczoteczki do zębów, skarpety i żywność – kilogram kaszy, ryż, trzy warzywne konserwy i miód. – To produkt luksusowy, ale nie chcemy wieźć tylko pasztetu i ryżu – tłumaczy Kamińska.

Zgromadzenie potrzebnych rzeczy zajmuje około miesiąca. Fundacja zakłada „zrzutkę” na swoim profilu na portalu Facebook, określając jej cel. Ludzie wpłacają pieniądze, za które są robione zakupy i opłacane paliwo potrzebne, aby dowieźć produkty na czas. Z ostatniej zrzutki zostało trochę pieniędzy, więc fundacja mogła kupić też agregaty,

Posłuchaj rozmowy:

Wolontariusze rozwożą też zrobione w domach świece okopowe. Wykonuje się je z pustych metalowych puszek, do których wkłada się po kawałku falistej tektury lub grubego kartonu, a następnie zalewa wszystko parafiną.

– Nie można tego robić w hali, bo zabraniają przepisy przeciwpożarowe, dlatego dawaliśmy to wolontariuszom do domów i odbieraliśmy zrobione – opowiadają wolontariuszki Katarina z Odessy i Ania Szabunio z Gdańska.

Wykonane tą chałupniczą metodą świece mogą palić się nawet przez dziesięć godzin. – W Odessie nie ma światła i ciepła. Nie ma też prądu, a w konsekwencji latarek, świec, generatorów. To, co przywozimy, to kropla w morzu potrzeb, ale trzeba taką pierwszą pomoc zapewnić. Nie można nic nie robić, zwłaszcza, że końca wojny nie widać – podkreśla Katarina.

KOLEJNY ATAK, KOLEJNE OFIARY

W kolejnym ataku, który przeprowadzili Rosjanie, zginęło ponad 20 osób. Trwa akcja ratunkowa – w czasie pakowania produktów słychać podawane przez radio wiadomości.

Przez wojnę cierpi cała Ukraina, ale najbardziej dotknięty został jej wschód, gdzie nie docierają transporty wysyłane przez państwo. Dla tamtejszych mieszkańców paczka z kaszą i konserwami ma szczególne znaczenie.

– Tu pakuję kakao, konserwy i mąkę, ale proszą nas o różne rzeczy, na przykład o buty w rozmiarze 41 czy lampę naftową – wskazuje gdynianin Maciej Beger.

NAJPIERW BYŁY KANAPKI

Zaczęło się od wożenia kanapek na granicę. Teraz pomoc od fundacji dociera do najmniejszych miejscowości blisko linii frontu, gdzie najtrudniej jest dojechać. Wolontariusze wjeżdżają na Ukrainę jako pomoc humanitarna.

– Odprawa celna idzie dość sprawnie, choć czasem trwa kilka godzin. Pojedziemy trzema busami autostradą z Gdańska do Warszawy, a potem na Lublin i wreszcie do Medyki. W każdym samochodzie jest zmiennik, jedziemy we dwóch – dodaje Maciej.

Mikołaj Matwiejenko z Chersonia jedzie już kolejny raz. – Ostatnio po tym, jak wyjechałem z miasta, w mój blok uderzyła rakieta. W moim oknie balkonowym jest teraz dziura – wspomina.

NAJBARDZIEJ BRAKUJE CIEPŁA I ŚWIATŁA

W lipcu w Mikołajowie wolontariusze trafili na bardzo długi i niebezpieczny ostrzał, który trwał całą noc.

– To, czego nie dowieziemy, na przykład świece okopowe, których zrobiliśmy prawie trzy tysiące, wyślemy do miejscowości w okręgu donieckim i obwodzie chersońskim. Takie świece to podstawa, bo najbardziej brakuje ciepła i światła, chociaż nie ma też wody. Taka świeca okopowa to dobrze pomyślany wynalazek. Tym razem odwiedzimy trzy brygady żołnierzy. Paczki na front zawierają kabanosy, skarpety z wełny alpaki, ich ulubione batony, leki, ziarna słonecznika i ocieplane wkładki – wymienia Ola.

Wolontariuszka pokazuje też siatkę maskującą, którą uplotły panie z Chłapowa. – Mamy swoich 50 żołnierzy, którym regularnie pomagamy. Należą do Brygady Piechoty Morskiej, Batalionu Gruzińskiego i Służb Specjalnych, ale to niejedyna pomoc przygotowana przez wolontariuszy i mieszkańców Gdańska. Przez ostatnie dwa dni w jednym z magazynów w Kokoszkach kilkunastu wolontariuszy z Polski i Ukrainy przygotowywało to, co dotarło już na granicę. Ostatni transport, w którym pojechały generatory i świece okopowe, wyruszył z Gdańska w listopadzie. Dziś będziemy tu siedzieć pewnie aż do skutku, może całą noc. Musimy to wszystko spakować. Jedzie pomoc dla ludności cywilnej i żołnierzy – zaznacza Ola.

MAŁA BUDKA RATUJE ŻYCIE

Polscy i ukraińscy wolontariusze wiozą transport na granicę, skąd w ciągu ciągu kilku tygodni docierają na wschód kraju, do najbardziej potrzebujących.

– Jedziemy też do Caffe Armenia w środkowej Ukrainie, która karmi walczących żołnierzy przejeżdżających w transportach. To taka mała, przydrożna budka, która często ratuje życie wygłodzonym i zziębniętym wojskowym, a teraz zbliża się luty, najzimniejszy miesiąc na Ukrainie – przypomina Ola.

OD ŻOŁNIERZY DOSTAJĄ HEŁMY

Wolontariuszka ma świadomość zagrożenia. – Nie ukrywam, że się boję. To nie są bezpieczne miejsca, ale chcemy to robić. Wiem, że oni na nas czekają, a my zawozimy poczucie sensu, ciepło i światło. Jedziemy, żeby spotkać się na wojnie. To ważne, ale i niebezpieczne. Posłanie towaru transportem to co innego, niż zawiezienie konkretnych rzeczy osobiście. Rozmowa, spotkanie, chwila spędzona z tymi ludźmi znaczy dla nich bardzo wiele. Żołnierze bardzo czekają na te spotkania – podkreśla.

Ola zapewnia, że ukraińscy wojskowi starają się zadbać o ich bezpieczeństwo. – Dostajemy od nich hełmy. Jesteśmy pod opieką służb bezpieczeństwa Ukrainy. Dają nam pilota wojskowego, a my przejeżdżamy za nimi przez blokady, już bez specjalnej kontroli. Docieramy do wiosek, do których trudno jest dostarczyć pomoc. Kiedy poprzednio byliśmy w Chersoniu, każdego dnia było słychać wybuchy, bo Rosjanie stale atakują sieci energetyczne – wspomina.

„DOJEDZIEMY I WRÓCIMY”

Kilka dni temu w Bachmucie ciężko rannych zostało dwoje wolontariuszy z Krakowa. Do tragedii doszło w czasie, gdy rozdawali pomoc dla mieszkańców. Kobiecie amputowano nogę, mężczyzna został poważnie ranny odłamkami.

– Tak, słyszałam o tym. Transport zwykle zajmuje nam dwa tygodnie; tyle czasu potrzeba, aby dojechać do wszystkich. Tym razem też dojedziemy. I wrócimy – odpowiada Ola z Fundacji Zupa na Monciaku.

Posłuchaj reportażu „Ciepło i światło” przygotowanego przez Annę Rębas:

Anna Rębas/MarWer

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj