Magdalena Tomaszewska: Przed powrotem do Gdyni żyłam w złotej klatce

Rzmawiamy z Magdaleną Tomaszewską, która w czasie XLIII Tyskich Spotkań Teatralnych otrzymała nagrodę aktorską za monodram „Shirley Valentine”. Aktorka opowiada o trudnych rozstaniach i nowych początkach. Po odejściu z Teatru Dramatycznego w Płocku, postanowiła wrócić do rodzinnej Gdyni. Tu założyła Teatr Minerwa.
 
Piotr Puchalski: Czy werdykt jury, w którym zasiadali: Elżbieta Morawiec, Krzysztof Miklaszewski, Andrzej Maria Marczewski, Janusz R. Kowalczyk bardzo cię podbudował?

Magdalena Tomaszewska: Każdy konkurs jest sprawdzianem. Kładzie się na szali swój dorobek artystyczny, poddaje ocenie umiejętności i talent. Wiemy, na ile nauczyliśmy się zawodu, ale zderzenie z jury, w którym zasiadają takie znakomitości, to zawsze wyzwanie. Ci ludzie zjedli zęby na teatrze, zjeździli świat, widzieli tysiące sztuk, recenzowali je, reżyserowali, byli aktorami. Rozpiętość ich spojrzenia, sprawia, że potrafią wyłapać niuanse, których przeciętny człowiek nie dostrzega. Dlatego ich uznanie jest bardzo mobilizujące. Właściwie do tej pory jestem szczęśliwa. Nagroda w konkursie XLIII Tyskich Spotkań Teatralnych to ogromne wyróżnienie. Jej zdobycie utwierdziło mnie w przekonaniu, że powinnam pracować jeszcze ciężej.

Ile z samej siebie odnalazłaś w Shirley Valentine, a ile samej siebie w niej zostawiasz?

Nie chcę posługiwać się stereotypem kobiet ciemiężonych i maltretowanych. Nie o to chodzi. Wydaje mi się jednak, że wszystkie znamy schemat, o którym opowiada Shirley: rodzimy się, dorastamy, wychodzimy za mąż, rodzimy dzieci – i wtedy wszystko się kończy. Młode pokolenie może postrzegać to inaczej. Ja jestem jeszcze starej daty. Tak jak Shirley marzyłam o tym, żeby w pięknej białej sukni stanąć na ślubnym kobiercu, a potem z cudownym mężem i gromadką dzieci wieść spokojne życie w małym domku wypełnionym kwiatami. Cóż więcej jest nam potrzebne do szczęścia? Nic. A jednak po za tym jest jeszcze inny świat. Kiedy go dostrzeżemy, zaczynamy rozumieć, że żyłyśmy w złotej klatce. Moja Shirley jest kobieca jak ja. Z tą różnicą, że ja się w końcu rozwiodłam. Ona chciała wyjechać do Grecji, moja Grecja runęła w gruzach.

Może siła twojej kreacji tkwi właśnie w głębi emocji, które wnosisz na scenę?

Rozwód był dla mnie bardzo trudnym doświadczeniem. Był płacz, było bicie głową w ścianę. Takiej mnie jest sporo w tej postaci. Ale nie chcę określać siebie jako Shirley, bo to opowieść o każdej z nas. Każda kobieta, której dałabym ten tekst, wniosłaby na scenę cząstkę siebie. Nie mówię, że wszystkie kobiety są nieszczęśliwe. To nie prawda. Zdarza się jednak bardzo często, że idąc przez życie, gubimy siebie. Zakładamy maski. Wmawiamy sobie „jestem szczęśliwa”. Tak jest łatwiej. Proszę zobaczyć ludzi, którzy siedzą wokół nas. Niektóre z par nie umieją nawet celebrować wspólnego wyjścia do restauracji. Tworzą duety samotności. Nie chodzi o to, żeby całe życie jeść sobie z dzióbków, ale chociaż starajmy się patrzeć razem w tym samym kierunku.

Dlaczego postanowiłaś wrócić do Gdyni? Zadecydowały o tym sprawy osobiste?

Przed powrotem do Gdyni żyłam w złotej klatce. Miałam wszystko to, o czym marzą młode aktorki kończąc szkołę. Dostałam się do teatru i nie schodziłam ze sceny. Grałam nawet po 30 spektakli w miesiącu. To stało się rutyną, a ja chciałam czegoś więcej. Decyzja o odejściu z płockiego Teatru Dramatycznego nie nastąpiła nagle. Prowadziłam zajęcia, grałam, reżyserowałam, a ukryta wewnątrz depresja narastała. Koledzy i koleżanki o niczym nie wiedzieli. Dopiero w czasie ostatniego spektaklu dyrektor wszedł na scenę z kwiatami i powiedział „Pani Magda się z nami żegna”.

Czy postanowienie o stworzeniu teatru jest częścią procesu uwalniania się, czy to twój wyjazd do Grecji?

Przed pożegnaniem wszyscy się mną zachwycali. I świętej pamięci Perepeczko, i Stefan Friedmann. Ciągle słyszałam „Madziu, jesteś rewelacyjna”. W Trójmieście znowu stałam się nikim. Pierwsze miesiące w Gdyni przypominały mi prześladujący mnie sen, w którym wpadam do morza i lecę w dół, nie widząc punktu zaczepienia. Sen o nieprzerwanym spadaniu. Sama z dzieckiem, bez stałej pracy, z pasją, którą trudno realizować w pojedynkę. Wtedy poznałam człowieka, który powiedział mi, „Masz osiągnięcia, umiejętności i wiedzę. Nie czekaj, aż ktoś da ci etat. Pracuj dla siebie, a jeśli ci się nie uda, też miej pretensje do siebie”. To wtedy, z tych dojrzewających przez lata pomysłów, wykluł się Teatr Minerwa. A ów człowiek, Artur Golba, stał się jego menadżerem.

Jaka jest twoja koncepcja teatru? Czym jest Teatr Minerwa?

Po pierwsze, chcemy robić teatr profesjonalny. Zapraszać do współpracy aktorów z całej Polski. Pod drugie, dajemy szansę tym, którym się ona należy. Wiem, że w Trójmieście jest multum grup teatralnych. Widzę jednak amatorski teatr, wystawiający amatorskie spektakle i przez to stygmatyzujący swoich aktorów. Ja nie nazywamy moich wychowanków amatorami, nawet jeśli nie zrobili dyplomów. To ludzie, których wyszkoliłam i o których wiem, że mają coś do powiedzenia. Kiedy czuję, że są gotowi, zaczynam się nimi chwalić przed całym światem. Chcę, żeby uczestniczyli w profesjonalnych przedsięwzięciach. Oczywiście drugą stroną tego wszystkiego są warsztaty. Od września mam zamiar zacząć budować nowe grupy. Być może zorganizuję też kursy dla nauczycieli.  

Można nauczyć się aktorstwa nie chodząc do szkoły teatralnej?

Opowiem anegdotę. Podczas robienia zdjęć promocyjnych, nagraliśmy kilka filmików. Te scenki zobaczył jeden ze znajomych dyrektorów teatru. Nie mógł uwierzyć, że ma do czynienia z tzw. amatorami, ludźmi bez dyplomów. Zawodowy dyrektor nie ukrywał, że mógłby obsadzić ich w państwowym teatrze. Wystarczy, że w kimś drzemie to coś. Uwielbiam ludzi, którzy tak jak ja mają głowy pełne pomysłów. Czasem wystarczy ich ukierunkować. Powiedzieć „Idź za ciosem, to jest dobre”.

I w tym tkwi cały sekret?

Wiem, o co chcesz zapytać. Tak, emisja głosu, dykcja, ruch sceniczny, to wszystko jest bardzo ważne, ale ja chcę dać ludziom większe możliwości. Pobudzić ich emocje. Najpierw te negatywne, bo te najłatwiej wydobyć. Potem kolejne. Bo emocji jest tyle, ile barw w palecie kolorów. Trzeba nad nimi zapanować, nauczyć się ich używać. Do tego potrzebna jest wyobraźnia, świadomość bycia tu i teraz. Umiejętność dostrzegania znaków i odkrywania nowych rzeczy. Potrzebne są kolejne, coraz trudniejsze zadania, które pozwalają nam ewoluować. Aż w końcu rozumiemy, że kiedyś np. zwyczajnie kupowaliśmy bułki, a teraz możemy zrobić to na 5000 sposobów. Myślę, że mój autorski program wpływa na osobowość. Ludzie stają się bogatsi, wyżsi o jedno piętro. Bez przejścia pewnego procesu emocjonalnego, przeczytany tekst jest tylko tekstem.

Nie boisz się, że te idee są zbyt górnolotne? Że w końcu dojdziesz do ściany, a potem zaczniesz uderzać głową w mur?

W tej chwili martwi nas brak stałej siedziby. To ogranicza. Mój kolega z Płocka, Mariusz Pogonowski, dostał od miasta piwnicę. Jego uczniowie przynieśli pędzle, termosy i kanapki, a on kupił farbę. Właśnie coś takiego chciałabym zbudować w Gdyni. Nie sztuką jest mieć pieniądze i wynająć lokal. Chcę, żeby ludzie skupieni wokół mnie poczuli, że tworzymy małą świątynię sztuki, bo tym jest teatr. Niestety, nie mamy ton pieniędzy. Musimy wynajmować sale na godziny. To frustrujące, kiedy ostatnie minuty próby kogoś uskrzydlają, a my musimy już kończyć. Trzeba też wozić wszystko ze sobą. Oczywiście, kiedy już uda mi się zdobyć salę, stwierdzę, że potrzebujemy reflektorów. I pojawi się kolejny mur. Na szczęście, kiedy robi się coś, co się kocha, te mury stają się kruche i można je przebić, nawet głową.

Gdzie będzie można zobaczyć Teatr Minerwa w najbliższym czasie?

Pod koniec maja szykujemy mój recital. Teksty napisała Oriana Kwahs, utalentowana wiolonczelistka, a aranżacją zajął się pianista i kompozytor Artur Sychowski. Przygotowujemy też spektakl dla młodzieży „Nazywam się Marcky”, który opowiada o poszukiwaniu własnej tożsamości. To trzyosobowa sztuka oparta na ciężkich, trudnych monologach. O dziwo ci młodzi ludzie świetnie sobie z tym radzą. Może dlatego, że to właśnie w ich wieku nie wiemy, czy jesteśmy już mężczyzną, czy to co czujemy, to prawdziwa miłość. Tutaj też pojawi się symbol klatki. Będzie w niej zamknięty człowiek przeżywający te wszystkie dylematy. Więcej szczegółów pojawi się niebawem na naszej stronie internetowej.

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj