Bez kombinezonu, kasku i szeregu zabezpieczeń, ale za to z pasją i nutką szaleństwa. Popularne za sprawą Adama Małysza i Kamila Stocha skoki narciarskie niegdyś rozpalały wyobraźnie trójmiejskich zawodników i publiczności. Jednym ze śmiałków, który swoich sił próbował na skoczniach w Dolinie Radości i Sopocie jest Zbigniew Chodorowski.
„Zanim został drugoligowym piłkarzem ręcznym, oszczepnikiem na poziomie najlepszej dziesiątki w kraju, bokserem, pięciokrotnym mistrzem Polski w gimnastyce akrobatycznej, siatkarzem spadochroniarzem, komandosem płetwonurkiem, uprawiał, w latach 50-tych, skoki narciarskie”. To fragment artykułu ze strony skijumping.pl. Gdy zapytałem Pana Zbigniewa, czy o czymś zapomniałem, śmiało odpowiedział. – Można jeszcze parę pozycji dopisać.
„PIERWSZY SKOK 10 METRÓW”
– Rozpocząłem od nauki jazdy na nartach. Ponieważ ich w piwnicy miałem bardzo dużo, mogłem dobrać sobie odpowiednie. Potem, razem z kolegami, zaczęliśmy budować małe skocznie, z których można było się normalnie wybić. W końcu trafiłem na skocznie wojskową w Dolinie Radości. Dlaczego wojskową? Po wojnie skocznia była zniszczona, a za jej odbudowę wzięło się właśnie wojsko – wspomina Pan Zbigniew. – Gdy trafiłem tam pierwszy raz, nie odważyłem się skoczyć. Wszedłem pod próg i zjechałem. Prędkość była ogromna. Z czasem nabrałem odwagi. Koledzy mi mówią, że są zawody i można wystartować. Namówili mnie. Pierwszy skok – 10 metrów. Ledwo za próg – ale skoczyłem! Potem było już coraz lepiej. W kolejnych zawodach oddałem skoki na 13 i 17 metrów.
A co z bezpieczeństwem? – Każdy skakał w zwykłych ubraniach. Ja miałem takie „pufiaste” spodnie. Sweterek, który mama zrobiła, czapeczka i tyle – tłumaczy Pan Zbigniew. Skoki narciarskie w sweterku? – Tak! W takim wełnianym góralskim, albo w kratę. Mieć taki to już była wielka radość.
DUŻA POPULARNOŚĆ SKOCZNI
Po wojnie skocznie w Trójmieście tętniły życiem. Dwie znajdowały się w Gdańsku. Wspomniana wojskowa w Dolinie Radości, a także ta w Dolinie Samborowo. Dużym zainteresowaniem cieszyła się również skocznia w Sopocie, która znajdowała się tuż przy stoku na Łysej Górze. – Od tych, które mamy okazję obserwować dzisiaj, tamte różniły się znacząco. Było zupełnie inne nachylenie. Wychodziło się z progu wysoko i się spadało na zeskok. W tej chwili skocznie są równolegle do lotu, a więc naturalnie są bezpieczniejsze – dodaje Chodorowski. – Bardzo często chodzę ścieżkami młodości. Parę razy musiałem prowadzić znajomych i pokazać jak to wyglądało. Koledzy ciągle mnie pytali, czy się bałem? Wtedy człowiek się nie bał…
Posłuchaj całej rozmowy Wojtka Luścińskiego ze Zbigniewem Chodorowskim: