Anatomia upadku Bałtyku Gdynia: Łatwowierność, ufność i czteropak piwa [REPORTAŻ]

DSC 3407

Bałtyk Gdynia znajduje się na krawędzi życia i śmierci. Reanimowany wielokrotnie klub, w przeddzień 90. rocznicy powstania, stoi u progu degradacji. Pogrążają go historia, łatwowierność działaczy i człowiek, który przyszedł znikąd. Obiecywał pieniądze i Ekstraklasę, a zostawił długi, niewypełnione kontrakty i kilka… czteropaków piwa. Stadion Rugby w Gdyni może pomieścić 2500 widzów. Specyficzny, bo wyposażony tylko w jedną, zadaszoną trybunę. To tutaj, na sztucznej trawie, z konieczności gra III-ligowy Bałtyk. Krzesełka są na zmianę żółte i niebieskie. Siadamy ze starszym panem. Jego prośbę o schowanie mikrofonu traktuję poważnie, bo gdybym namawiał dalej, rozmowy by nie było.

KRZESEŁKA „TEGO DRUGIEGO KLUBU”

– Nie na żółtym! – upomina, na oko świetnie zorientowany w sprawach klubowych, trzymający w prawej dłoni nie pierwszej daty notes, w którym odnotowuje ważne dla meczu momenty. – To już reguła, że siadacie na niebieskich? – dopytuję. – Ci, co znają historię wiedzą, gdzie mają siadać. Bo żółty, to kolor tego drugiego klubu z Gdyni – odpowiada.

„Tego drugiego klubu” – to wyrażenie w trakcie meczu Bałtyku pada nie pierwszy i nie ostatni raz. Ustępujący prezes zarządu, Tomasz Florek, używa go w odniesieniu do historii. – Tata grał w Bałtyku, bez ogromnych sukcesów, niemniej zaraził mnie tym klubem. Przychodził na Bałtyk od 1980 roku razem ze mną za rączkę. Miałem 8 lat, mały chłopak wystający spod flag, trzymający się płotu na żużlowej bieżni… Emocjonowałem się. Przyznaję bez bicia, dwa razy tata zabrał mnie na „ten drugi klub w Gdyni”. W czasach mojego dzieciństwa chodziło się w sobotę na jeden klub, a w niedzielę na drugi. Ale to tutaj serce zabiło i bije od początku do końcu.

Początkowo serce bije tylko kibicowsko, ale gdy stagnacja w klubie trwa w najgorsze, w głowie pojawiają się ambitne plany. – W pewnym momencie uznaliśmy, że możemy coś zrobić dla klubu. Grupa kibiców przejęła władzę. Na początku z sukcesami, potem z problemami, a teraz… z fatalnym akcentem na koniec.

Fot. Radio Gdańsk/Jacek Klejment


PLAC ZBAWICIELA

Fatalny akcent, o którym wspomina Florek, to miesiące od sierpnia do października 2019 roku. W klubie pojawiają się znani z występów w Ekstraklasie piłkarze z pokaźnymi kontraktami, mają się także pojawiać pieniądze i sukcesy. Pojawia się też sprawca całego zamieszania, Kamil Ż., zupełnie znikąd, ale nie wzbudza podejrzeń. Swoje centrum dowodzenia rozlokuje w małym pomieszczeniu 2 na 4 metry, z jednym biurkiem, dwiema szafkami i planami – jak się później okazało – skutecznej i totalnej destrukcji.

Uwiarygodniony przez środowisko piłkarskie, chwalący się znajomościami z menedżerami, trenerami i piłkarzami, stwarza dobre pozory. – Wiadomo, że my… klub ubogi, ale z tradycjami chcieliśmy wierzyć, że się zdarzył cud. Nie coś, co się nie zdarza, bo takie historie są znane, osoby z pieniędzmi chcą zaistnieć w światku piłkarskim – tłumaczy swoją naiwność i przyczyny zaufania, jakim obdarzył nową postać w klubie Florek.

Jak twierdzi, Ż. miał cały plan. Chciał wokół piłki zbudować swoją przyszłość. Pasowało do obrazka: bogaty facet, piękna kobieta, filantrop, który chce pomóc. W tle był jeszcze bogaty teść, który miał być rzekomo jedną z osób wpływowych w znanej firmie deweloperskiej. Określał to syndromem Termaliki. Chciał – jak twierdził – przy wsparciu firmy deweloperskiej, wyciągnąć klub z dna, podciągnąć go. Przy czym przedstawiał też fajny model reklamowy: piłkarze mieli poszukiwać mieszkań do inwestycji, kilku znanych graczy miało tę firmę reklamować, jednocześnie reprezentować Bałtyk.

DSC 3514Fot. Radio Gdańsk/Jacek Klejment
– Przypomina mi się historia negocjacji z jednym z piłkarzy, mniejsza o nazwisko. Położył na stole 30 tysięcy za sam podpis, do tego zaoferował 15 tysięcy miesięcznie pensji i 20-procent zniżki na mieszkanie. Wyszliśmy, żeby mogli się dogadać. Nagle Ż. wychodzi z pomieszczenia, marudnym tonem oznajmia, że chyba nici z negocjacji, bo piłkarz nie przystał na warunki. Odegrał też scenę zniesmaczenia: – No co ty chłopie, chcesz 50-procent zniżki na mieszkanie, nie chcemy takiego piłkarza, znajdziemy innego. Pomyśleliśmy: poważny facet, ogląda pieniądze i umie się targować. Po czasie zadzwonił do nas zawodnik z pytaniem, czym obraził Kamila? Okazało się, że chciał u nas grać…

WSZYSCY POWTARZAJĄ: KLUB RODZINNY

Historia Piotra Dampca pokrywa się z tą Tomasza Florka. Miłością do Bałtyku zaraził go ojciec stoczniowiec. W 1981 roku trenuje już w młodzieżowej sekcji trampkarzy, a na pierwszy mecz ligowy seniorów wybiera się w 1982 roku. Pierwszy wyjazd, rok 1985, ćwierćfinał Pucharu Polski i mecz z ŁKS-em. Dziś pracuje za granicą, ale grafiki układa tak, by będąc w Polsce zobaczyć mecze Bałtyku na żywo. – Wielu to zdziwi, ale gdy myślę Bałtyk, największe emocje wywołuje we mnie… Zdzisław Puszkarz. Pseudonim Dziadek. Legenda Lechii Gdańsk. Już za czasów gry w Bałtyku robił cuda na boisku. Z niesamowitą techniką, świetną lewą nogą. Do tego Adam Walczak i Mieczysław Gierszewski, wybitni stoperzy – mówi. O historii opowiada z emocjami, czasem jakby czytał bajkę. O teraźniejszości i dramatycznej kondycji Bałtyku racjonalnie, wskazując przyczyny. – Upadłość Stoczni Gdynia. Straciliśmy sponsora i zaczęła się sportowa degradacja. Wyparci z własnego obiektu przez „sąsiada”, który miał lepsze układy z miastem. W tamtym czasie u sąsiada działał Prokom i pan Ryszard Krauze.

DSC 3288Fot. Radio Gdańsk/Jacek Klejment
– Nie zapominajmy też o tu i teraz oraz o łatwowierności naszych działaczy. Z czego wynikała? Ludzie bardzo chcą, by tu się wszystko odmieniło. Tak bardzo ufali temu człowiekowi. Wierzyli, że odmieni losy naszego klubu. Przypomina mi się historia sprzed 15 lat, kiedy byliśmy bliscy rozwiązania klubu. Na nic nie było pieniędzy. Składaliśmy się, aby piłkarze grali, mieli na wyjazdy. Zapewnialiśmy sprzęt, autokary. Może teraz będzie podobnie? Bo Bałtyk to nie tylko 90 minut. Bałtyk dla niektórych to całe życie. Z tym się wiążą wielkie przyjaźnie, związki małżeńskie – zauważa Dampc.

NAIWNOŚCI NIE USPRAWIEDLIWIAM

Wciąż wydaje się jednak nieprawdopodobne, że wśród władz nie zapaliła się lampka ostrzegawcza. Że nie weryfikowali, czy Kamil Ż. miał pieniądze na wielotysięczne pensje dla byłych zawodników Ekstraklasy i czy choćby jego domniemany teść na pewno istnieje. Florek przy okazji kolejnych retrospekcji przekonuje: – Wydawało się, że „Ż” zna się na piłce. Kontakty, telefony. Przy nas rozmawiał z menedżerem Arkadiusza Piecha, z zawodnikami, którzy przecież przyjeżdżali do nas. Zebrał tu ekipę, która powinna sobie nieźle radzić.

Oprócz tego oczywiście wrażenie. To słowo klucz. Bardzo drogi samochód, którym bynajmniej nie mógłby szpanować człowiek bez zaplecza. Do tego przyodzianie się w barwy, szalik na ramionach i ciągłe hasła z dominującym MY, dowodzące, jak mu zależy. „My nie możemy przegrywać z takimi, My musimy dbać o ten klub, Naszym obowiązkiem jest walczyć”.

DSC 3693Fot. Radio Gdańsk/Jacek Klejment
Sypał nazwiskami jak z rękawa, dzwonił do ludzi ze środowiska, uwiarygadniał się w sposób perfekcyjny (łamiący się głos). Na treningach był trochę nadpobudliwy, wręcz z tymi chłopakami biegał. Nam się to podobało, że szedł z nimi do lasu trenować. Pomyśleliśmy sobie: super. Facet ma gotówkę, pomysły, jest zaangażowany – opowiada Florek.

A gdy czar powoli pryskał, wraz z terminem pierwszej wypłaty, której nigdy nie było, operował jeszcze na najwrażliwszych emocjach. – Wierzyliśmy, bo sprzedał bajkę z chorym dzieckiem. „Panowie nie zawracajcie mi głowy, tu jest sytuacja podbramkowa, z moim dzieckiem jest bardzo źle, muszę jechać po lekarstwa do Wrocławia. Ktoś od nas z klubu wiózł go do szpitala. Kamil kupował pomarańcze, kwiaty, ubrania, rzekomo dla dziecka. Wypadał stamtąd w pośpiechu, jadąc gdzieś dalej. Kto by pomyślał, że nikogo w tym szpitalu nie było – pyta retorycznie Tomasz Florek. – Nie tłumaczy to naszej naiwności. Chociaż… jak się chce wierzyć, to się wierzy… Gdybyśmy chcieli każdą osobę traktować jako oszusta, ten świat byłby fatalny. Kiedy zaczęliśmy podejrzewać go, było już za późno. Umiał wyczuć w ludziach potrzeby i udawał, że je zaspokaja.

W Placu Zbawiciela, jak nazwaliśmy 8-metrowe stanowisko po niedoszłym dobroczyńcy, Tomasz Florek ponownie potrzebuje dłuższej chwili. – Nie powiem, że to osoba chora psychicznie. Socjopata? Może, ale na pewno mitoman przeświadczony o swojej wielkości.

– Pan ma łzy w oczach? – pytam.
– Ciężki dzień.
– Zatyka?
– No zatyka, zatyka. Ciężko zasnąć, podziwiam żonę, która widząc, co się dzieje, bardzo mnie wspiera.

SEN O ZŁOTYCH GÓRACH

Piotra Rzepki przedstawiać nie trzeba. Z obecnych ludzi Bałtyku ma najmocniejsze CV. Reprezentant Polski, występy w słynnym na stare czasy Górniku Zabrze przeciwko Realowi i Juventusowi, później kariera we Francji. Od lat związany też z Bałtykiem, najpierw jako piłkarz, potem trener. Gdy zaczyna karierę w Bałtyku, w Stoczni im. Komuny Paryskiej w 1980 roku wybuchają niepokoje społeczne. – Mieliśmy trudność, by zagrać pierwszy mecz. Na stadion przyszło tylu ludzi, że całe miasto żyło Bałtykiem. Lechia i Arka tylko czasami nam dorównywały. Nieskromnie powiem, że najsilniejszy w latach 80. w Polsce północnej był właśnie Bałtyk.

Wspomnienia Rzepki to jedyne pozostałości świetności Bałtyku, zastane w budynku klubowym przy ul. Kazimierza Górskiego 10. Obcym, zastępczym, bo przecież kiedyś siedziba klubu znajdowała się przy ul. Olimpijskiej. Na jednej ze ścian pomieszczenia klubowego wiszą symbole złotych czasów – 6. miejsca w Ekstraklasie i występów w Pucharze Intertoto. Pomieszczenie obok zajmował Kamil Ż. To w nim w rogu wciąż stoją czteropaki piwa, a w lodówce kiełbasa – wszystko kupione przez quasi filantropa na niedoszłe ognisko integracyjne. Człowieka, któremu Rzepka uwierzył i zaufał. Gdy poruszamy temat, pojawiają się łzy wzruszenia, przepełnione bólem ostatnich wydarzeń. – To było takie jechanie na namiętnościach wrażliwych ludzi. Mam swoje lata i w życiu sporo widziałem, ale czegoś takiego to rzadko w jakimkolwiek filmie – zapewnia były reprezentant Polski.

DSC 3561Fot. Radio Gdańsk/Jacek Klejment
W IMIĘ IDEI I MIŁOŚCI

Dla Florka październik był gorącym okresem, prawdziwą szkołą życia, ale i dobroci. Rozmowy z kandydatami i potencjalnymi dobroczyńcami, spotkania z mediami i niekończące się tłumaczenia, z dominującym pytaniem „dlaczego”. Dziesiątki odebranych i wykonanych połączeń. W końcu dzwonek do drzwi. Sąsiedzi. Przynieśli… [w tym momencie następuje bardzo długa pauza, wywołana wzruszeniem]… 200 zł w celu ratowania klubu. – Poryczałem się. To nie jest praca, ja tutaj nie zarabiam na chleb. To jest idea i człowiek wie, że dał się oszukać w imię idei i miłości do klubu – mówi były już prezes zarządu Bałtyku. Na biurku pomieszczenia zaanektowanego przez Ż, dzisiaj Florek skrupulatnie notuje ofiary wyłudzeń i krętactwa. Wylicza głównie kobiety – modelkę, matkę chorego dziecka, którego wybawicielem miał być Kamil.

DSC 3695Fot. Radio Gdańsk/Jacek Klejment
Do kiełbasy i piw wracamy siedząc z Florkiem w Placu Zbawiciela. – Kiełbasa okazała się jedynie kiełbasą wyborczą. Piwko czeka sobie na moment, kiedy będziemy mogli uczcić coś pozytywnego. Po Kamilu Ż. zostali zawodnicy z obietnicami wielkich pensji i owalne aluminium w rogu, dopełniające skalę absurdu.

Morał z tej historii płynie jednak z ust Piotra Rzepki, legendy Bałtyku, dzisiaj wygnanego z klubu również wskutek ostatnich wydarzeń. – Wokół Bałtyku kręci się tylu ludzi z emocjami. Chciałbym, byśmy umieli te emocje rozgraniczyć i nie wmawiać może nawet sobie samemu, że ten Kamil Ż, to jest dobry człowiek. Życzę też ludziom, by nie musieli przeżywać tego, co my przeżywamy.

Bałtyk po rundzie jesiennej zajmie ostatnie miejsce w tabeli III-ligi. Nowe władze, już bez Tomasza Florka i Piotra Rzepki, a na czele z Jackiem Paszulewiczem, też byłym piłkarzem, podejmą kolejną próbę dźwigania klubu z kolan.

Paweł Kątnik
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj