Klasyki amerykańskiego kina, które po prostu trzeba obejrzeć [9 PROPOZYCJI]

pre-code

„Śniadanie u Tiffany’ego” (1961) – Ludzkie oblicze prostytutki i żigolaka

breakfastFot. kadr z filmu „Śniadanie u Tifanny’ego”, wytwórnia: Paramount Pictures

Ostatnim, ale niemniej ważnym filmem, który trzeba obejrzeć jest klasyka komedii romantycznej „Śniadanie u Tiffany’ego”. Dosłownie wszystko jest tam legendarne. Od czarnych sukienek Audrey Hepburn zaprojektowanych przez jej wieloletniego przyjaciela, francuskiego projektanta Huberta de Givenchy (moda na „małe czarne” zapoczątkowana przez Coco Chanel teraz przeżywała swój renesans), poprzez rudego bezimiennego kota do drożdżówki, którą wyjmuje z papierowej torby przed witryną sklepu jubilerskiego Tiffany’s.

RYZYKO POPŁACA

„Śniadanie u Tifanny’ego” stało się pierwszą wysublimowaną komedią dla dorosłych. Na ekranie przedstawiono rodzące się uczucie pomiędzy ekskluzywną call girl Holly Golightly (fenomenalna rola Audrey Hepburn) a żigolakiem, pisarzem z przestojem twórczym Paulem Varjakiem (George Peppard). To było pierwsze tak dosadne ujęcie historii ludzi, o których (przez niemoralny styl życia) nie mówiło się głośno. Pomimo braku nagości na ekranie (wpływy Kodeksu Haysa coraz bardziej słabły, ale jeszcze się utrzymywały) widz dokładnie wie z czego utrzymują się Holly i Paul.

Tak jak film jest warty obejrzenia, tak historia jego powstania jest warta poznania. Duet producencki Jurow – Shepard postawił wszystko na jedną kartę. Do roli prostytutki zaangażowali aktorkę, która (zważywszy na jej wcześniejsze filmy) kompletnie do niej nie pasowała. Żigolaka miał zagrać aktor, który według reżysera w ogóle się nie nadawał. Scenariusz powierzono Georgowi Axelrodowi, który czuł wielką presję zmieniając opowiadanie Trumana Capote. Pomiędzy wizją mężczyzn istniało wiele różnic, jednak obie były tak samo świeże i genialne w odbiorze. Reżyserię powierzono Blake’owi Edwards, który miał bardzo małe doświadczenie, ale wyrazisty styl.

Pozornie film był skazany na porażkę, jednak właśnie to niekonwencjonalne połączenie spowodowało tak ogromny sukces. Zwieńczeniem filmowego romantyzmu była ścieżka dźwiękowa oraz piosenka „Moon River” skomponowane przez Henry’ego Mancini. Kompozytor otrzymał szereg najważniejszych nagród, a melancholijny utwór na stałe wszedł do standardu amerykańskiej piosenki.


CIĄG DALSZY NA NASTĘPNEJ STRONIE

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj