Ratownik medyczny opowiada o wolontariacie na granicy. „Dobija mnie chęć zysku z cierpienia”

(Fot. archiwum prywatne)

Poranione twarze, okaleczone dłonie, uszkodzone ciała. Wspomnienie bomb zabijających najbliższych i rujnujących domostwa. Ukraińscy uchodźcy zabrali ze sobą w podróż koszmar wojny. Traumy nie da się wyleczyć ani zapomnieć, ale skoro udało się ocaleć – trzeba żyć.

Ratownik medyczny Miłosz Zaczkowski dwa dni po powrocie z Medyki opowiedział Karolinie Sołtaniuk, czego doświadczył w ciągu dziesięciu dni spędzonych na granicy.

Karolina Sołtaniuk: Dwa dni temu wróciłeś z przejścia granicznego w Medyce. Jak to się stało, że właśnie tam się znalazłeś?

Miłosz Zaczkowski: Pojawiła się informacja, że potrzebni są wolontariusze do służby medycznej. Jestem w Harcerskim Ochotniczym Pogotowiu Ratunkowym, które działa na granicy od samego początku wojny na Ukrainie. Gdy usłyszałem, że brakuje ludzi, nie było czasu na przemyślenia. Spakowałem się i pojechałem.

Co zobaczyłeś na granicy?

Moim zadaniem było przyjęcie uchodźców do namiotów, gdzie mogli się ogrzać, przespać i coś zjeść, a także zadbanie o ich bezpieczeństwo w zakresie medycznym, czyli sprawdzenie stanu zdrowia, wezwanie karetki pogotowia lub skierowanie do lekarzy na miejscu albo do innych punktów medycznych znajdujących się w Medyce.

Ludzie, których spotykałeś, przybyli z Mariupola?

Tak, ale nie tylko. Z tego i innych miast Ukrainy.

Obecnie w Mariupolu trwa piekło. Jakiś czas temu właśnie tam zbombardowano teatr. Miałeś możliwość porozmawiania z kimś, kto zdołał stamtąd wyjechać?

Zamieniłem parę zdań, ale było tyle pracy i potrzebujących pomocy, że trudno mi przywołać wspomnienia dotyczące tego, kto i o czym opowiadał. Szczerze mówiąc, nie wiem nawet, kiedy został zbombardowany teatr, bo akurat przez ostatni tydzień byłem odcięty od informacji, pracowałem albo spałem. Zdarzały się dyżury po 36 godzin. Cały czas brakowało ratowników. Jakoś trzeba było sobie poradzić i nie było czasu na kontakt z internetem czy światem.

Wróćmy do przyjeżdżających na granicę uchodźców. Jakie obrazki zostały ci w pamięci?

„Najmocniejsze” wspomnienia stamtąd wiążą się oczywiście z poszkodowanymi fizycznie i psychicznie uchodźcami. Zdarzały się osoby prosto po bombardowaniach, z pokaleczonymi twarzami, rękoma, ostrymi przedmiotami wbitymi w ciała, małe dzieci, które przyjechały z sąsiadką, bo rodzice zginęli w bombardowaniu. Takie rzeczy są tam na porządku dziennym. Zdarzały się kobiety w ciąży z bólami brzucha, które trzeba było jak najszybciej przetransportować do szpitala. Przyjeżdżali też ludzie cierpiący na choroby przewlekłe, u których brak dostępu do leków i lekarzy spowodował nasilenie schorzeń tak, że zagrażały życiu. Można wyliczać i wyliczać. Takich przypadków jest na granicy mnóstwo. Trzeba jednak pamiętać, że ci, którzy byli w stanie dotrzeć do Medyki na własnych nogach, mieli szczęście. Cięższe przypadki tak naprawdę zostały na Ukrainie.

Miałeś możliwość albo propozycję przejechania przez granicę i dotarcia na teren Ukrainy?

Oczywiście były takie propozycje. Jest szereg różnych organizacji, które działają po stronie ukraińskiej, dowożą leki, transportują poszkodowanych i rannych z tamtejszych szpitali do Polski. Jest wiele punktów pomocy na granicy od strony ukraińskiej. Zatrzymałem się w Medyce, bo uważałem, że właśnie tam jest najwięcej potrzebujących. Nie jestem ratownikiem medycznym, pielęgniarzem ani lekarzem. Nie czuję się na siłach, żeby brać aż taką odpowiedzialność za czyjeś życie. Jestem tylko ratownikiem kwalifikowanym pierwszej pomocy, nie chcę przekraczać swoich uprawnień ani umiejętności.

Kiedy uchodźcy przyjeżdżają na granicę, udzielacie im pierwszej pomocy. Co dzieje się z tymi ludźmi potem?

Jadą z Medyki do Przemyśla. Tam znajduje się punkt, gdzie można ich zakwaterować. Odpowiedni wolontariusze wiedzą, gdzie jest miejsce dla uchodźców, a gdzie tego miejsca nie ma. Jeśli jest potrzeba przewiezienia Ukraińców w głąb Polski lub, jeśli oni sami sobie tego życzą, za granicę, są organizowane odpowiednie transporty. W przypadku osób mających rodziny w Polsce te czekają na nich. Niestety, zdarzają się przypadki osób, które wykorzystują uchodźców. Choćby sami Ukraińcy – bywa, że przychodzą, biorą darmowe jedzenie, a potem wracają na Ukrainę i sprzedają je swoim rodakom. Wszystko tylko po to, żeby zarobić. Są również podejrzane osoby polujące na kobiety, które chcą zabrać nie wiadomo dokąd. Na szczęście policja i inne służby bardzo szybko i sprawnie reagują na takie zagrożenia.

Jak wygląda życie ratowników na granicy?

Mamy miejsce w Przemyślu, gdzie nocujemy. Do tej pory przyjeżdżaliśmy na ośmiogodzinne lub 12-godzinne dyżury na granicy, które później odsypialiśmy. Liczba ratowników jest bardzo płynna, więc czasami trzeba było pracować więcej, a spać mniej. To normalne. Jak się porozmawia z dowolnym ratownikiem medycznym, pielęgniarzem czy lekarzem pogotowia, to oni również potrafią pracować po 360 godzin w miesiącu. To dla nas nic nowego.

Dwa dni temu wróciłeś do Gdyni. Co czujesz po takich przeżyciach?

Najbardziej dobija mnie chęć zysku z cierpienia, śmierci, tragedii. Psychicznie to jest trochę tak, jak na szpitalnych oddziałach ratunkowych czy w karetkach – zdarzają się przypadki trudne. Dla mnie to codzienność.

Zbieramy najpotrzebniejsze rzeczy, ubrania, lekarstwa. Czego na granicy brakuje najbardziej?

Na pewno brakuje ludzi, którzy mogliby podawać lekarstwa w inny sposób niż doustnie. Jest dużo ratowników kwalifikowanej pierwszej pomocy, ale niewielu ratowników medycznych, pielęgniarek, lekarzy, więc nawet jeśli są leki dożylne, które można byłoby podać, to nie mamy uprawnień, żeby to robić.

Wróciłeś do Gdyni, między innymi do koszykarek, nad których bezpieczeństwem i zdrowiem czuwasz. Jednak na Ukrainie wciąż jest potrzebna pomoc. Czy planujesz jeszcze raz wyjechać na granicę albo za granicę, aby pomagać uchodźcom?

Obecnie mam bardzo wiele zajęć w Gdyni. Oprócz tego, że pracuję zawodowo, studiuję i opiekuję się bezdomnymi, którzy wymagają usługi medycznej. Jestem potrzebny w Trójmieście. Jednak jeśli tylko dowiem się, że brakuje ratowników, jak przed tygodniem, pojadę z powrotem.

Co według ciebie my, zwykli mieszkańcy, obywatele Polski możemy zrobić, żeby pomóc wschodnim sąsiadom?

Na pewno powinno się wysłać jak najwięcej lekarzy, a przede wszystkim skoordynować akcję odgórnie. Obecnie trochę „każdy sobie rzepkę skrobie”, co ogranicza skuteczność działań. Można poprawić wiele w zakresie koordynacji. W Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej mamy również osoby niemedyczne, które są wychowawcami i jeżdżą na granicę, żeby opiekować się matkami i dziećmi. Można również gotować lub rozdawać środki czystości. Na granicy są też potrzebni tłumacze i psycholodzy. Zapewniam, że jak ktoś przyjedzie i wyrazi chęć pomocy, nie usłyszy: „Dziękuję, mamy za dużo wolontariuszy”. Taka opcja nie wchodzi w grę.

Wystarczy wsiąść do samochodu, pojechać na granicę i zgłosić chęć pomocy?

Można tak zrobić, ale to wprowadza dodatkowy chaos. Najlepiej skontaktować się z organizacją, która jest na miejscu, i podpisać odpowiednie papiery, choćby oświadczenie o wolontariacie, żeby to wszystko miało ręce i nogi, żeby nie było bałaganu.

Pomoc Ukrainie to zdecydowanie maraton, a nie sprint. Jak myślisz, jak długo to jeszcze potrwa?

Mam nadzieję, że jak najkrócej, że to wszystko jak najszybciej się skończy. Niestety, nie zapowiada się na to. Trudno mi wypowiedzieć się na ten temat, nie jestem specjalistą od wróżenia.

Masz dopiero 22 lata. Dlaczego zdecydowałeś się pomagać na granicy?

Od ponad dziesięciu lat jestem harcerzem. Miałem kontakt z druhami z Ukrainy, którzy nie uciekli, siedzą z karabinem w ręku w swoim kraju, walcząc z okupantem. Jeśli ja jestem w stanie w jakikolwiek sposób pomóc ludziom uciekającym przed wojną, zrobię to.

Karolina Sołtaniuk/MarWer

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj