Ojciec i syn z Gdańska pomagają ukraińskim uchodźcom. Dowożą ich do rodzin mieszkających na terenie całej Polski

Zdjęcie ilustracyjne (fot. gov.pl)

– Nie da się siedzieć bezczynnie w takich sytuacjach. Jak myślałem o ojcach i mężach na Ukrainie, którzy zostali, broniąc swojego kraju, a jednocześnie wysłali żony z dziećmi w podróż na Zachód, to aż się serce ściskało – powiedział gdańszczanin Bolesław Drapella, który wraz z ojcem Dariuszem przewiózł spod granicy ukraińskiej łącznie 15 dzieci i matek.

Wszystko zaczęło się od pewnego wpisu. – Zobaczyłem post w mediach społecznościowych mojej przyjaciółki: „Zebraliśmy już 350 miejsc do mieszkania dla Ukraińców, potrzebujemy transportu”. Minutę później byliśmy już zapisani razem z ojcem. Później krótka konsultacja, czy jechać naszym busem na dwóch kierowców, czy jednak na dwa auta, aby mieć możliwość zabrania 12 osób. Zapadła decyzja, żeby jechać na dwa samochody – opowiada Bolesław Drapella, gdański przedsiębiorca.

26 lutego o godzinie 16:00 mężczyzna wraz z ojcem wyruszyli z Gdańska w kierunku granicy z Ukrainą. – Ruszyliśmy z darami. Już w trakcie drogi, w Rzeszowie, otrzymałem komunikat od koordynatora na e-radio: „Za dwie godziny w Lublinie wysadzą z autobusu samotną dwunastolatkę, której zrozpaczona mama jest w Warszawie i nie ma jak po nią pojechać na czas” – dodaje.

Nie zastanawiali się długo. Bolesław Drapella ruszył do Przemyśla, w kierunku wschodniej granicy, a Dariusz Drapella, jego ojciec, zjechał z trasy i wybrał drogę do Lublina.

– Okazało się, że dziewczynę wysadzono wcześniej, w Chełmie. Na szczęście odnalazł ją i oddał matce, w międzyczasie pomagając jeszcze innej rodzinie – opowiada pan Bolesław.

DWIE RODZINY Z PRZEMYŚLA

Kiedy po ośmiu godzinach jazdy mężczyzna dotarł do Przemyśla, zobaczył na miejscu setki aut i wolontariuszy. – W środku tego był koordynator Staszek. Działał razem z organizatorami punktu, rozmawiał z uchodźcami i „pakował” ich do samochodów. Sam nie spał już trzecią dobę. Później zmieniło go dwóch moich znajomych instruktorów harcerskich – wspomina.

Do jego auta wsiadło sześć osób z psem. Ukraińcy chcieli dojechać do Warszawy. – Dwie rodziny, wymęczone i zmarznięte. Od trzech dni jechali i szli z Kijowa. Wszyscy zasnęli kilka minut po wejściu do ciepłego auta. Byli bardzo wdzięczni. Później skorzystali z Wi-Fi, bo dawało im to kontakt z krajem i dostęp do informacji – mówi pan Bolesław.

Do Warszawy dojechał po kilku godzinach. Przywiezieni przez niego ludzie wpadli w objęcia bliskich, czekających na nich w stolicy. – To był bardzo wzruszający moment – podsumowuje.

NA MATKĘ, CÓRKĘ I WNUKI CZEKAŁA BABCIA

Po rozstaniu z ukraińskimi uchodźcami w Warszawie Bolesław Drapella wsiadł do auta i pojechał do Lublina. – Wszedłem na dworzec PKS z tabliczką, na której napisałem „Transport za darmo: Gdańsk”. Od razu usłyszałem, jak para Polaków mówi, że to niemożliwe, żeby ktoś jechał do Gdańska – opowiada.

Po trwającym kilka minut załatwieniu formalności ze strażą miejską Bolesław Drapella siedział w samochodzie z ukraińską rodziną, którą miał zawieźć na Kaszuby. – Jechała ze mną rodzina z Wołynia: dwóch chłopców, trzyletni Arsan i ośmioletni Mask, ich mama Irena oraz prababcia dzieci. W Dzierżążnie koło Gdańska czekała na nich Żanna, babcia chłopców – wspomina.

Jak zaznaczył gdańszczanin, Żanna ma w Polsce pracę i mieszkanie, więc mają gdzie mieszkać. – Irena na pewno chce pracować, a mając obok prababcię, będą mieli opiekę do dzieci – mówi.

Na koniec opowieści dodaje, że „moment ich spotkania wynagrodził mu wszystkie trudy”.

PAP/MarWer

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj