Trzeba to w końcu powiedzieć: Soundrive to koszmar [PODSUMOWANIE FESTIWALU]

Podwaliny, które decydują o sukcesie innych festiwali Soundrive Fest ma za nic. Nie było ani headlinerów, ani kilkudziesięciotysięcznej publiki. Soundrive to koszmar… ale tylko dla konkurencji. Organizatorzy zagospodarowali niszę, której łaknie publiczność. A ta pragnie nowości, a mówiąc precyzyjniej – nowej, dobrej muzyki. Podczas Soundrive Fest było jej pod dostatkiem. Dla wielu kapel był to pierwszy występ na Soundrive Fest, dla innych wizyta w Polsce w ogóle. – Dorosłam do festiwali, na których nie znam większości zespołów, przyznała jedna z uczestniczek. – Znałam te największe kapele jak Peace i Glass Animals, ale reszta była dla mnie nowością. Odkryłam wiele ciekawych zespołów, których nie miałabym szansy gdzie indziej poznać.

Ale na gdańskim festiwalu nie tylko muzyka jest ważna, liczy się także atmosfera. Nikt nie zamykał się tylko w swoich grupkach i nie rozmawiał wyłącznie w gronie przyjaciół. Przyszedłeś na festiwal sam? W niczym to nie przeszkadzało, nowe znajomości zawiązywało się wręcz automatycznie. – Żałuję, że to jest mój pierwszy raz, bo przegapiłem sporo ciekawych koncertów, a może i znajomości, przyznał jeden z uczestników Soundrive Festu, z którym rozmawiała reporterka Radia Gdańsk.

Podoba mi się też luz, który tutaj panuje. Gwiazdy nie chowają się w garderobach. Możemy je spotkać pośród publiczności, mówiła uczestniczka festiwalu. – Spotkałam kilku muzyków i nawet nie wiedziałam, że to oni. Byli normalni, nie zadufani w sobie, jak to jest z niektórymi mainstreamowymi artystami, dodała. Faktycznie to kolejna zaleta tego festiwalu. Artyści są na wyciągnięcie ręki, każdy może z nimi porozmawiać i wysłuchać koncertu. To daje poczucie, że są oni jednymi z nas. Po koncercie nie dzieli już scena, wtedy wszyscy stajemy się publicznością.

I choć Soundrive’u nie można mierzyć w wielkich liczbach, to frekwencja wciąż rośnie. Z edycji na edycję uczestników jest coraz więcej. Przybyła nie tylko lokalna publiczność, ale ludzie z całej Polski, nie zabrakło także fanów muzyki alternatywnej spoza naszych granic m.in. z Anglii i Niemiec.

A co się podobało muzykom? Oczywiście to, że dopisała publiczność, ale i nagłośnienie. Prawie wszyscy artyści podkreślali w rozmowach, że brzmienie w klubie B90 jest bardzo dobre, co nie wszędzie jest standardem.

Magnesem są także industrialne tereny, wśród których znajduje się klub B90. Największym zainteresowaniem zwiedzających cieszył się dach klubu, z którego widać panoramę Gdańska. Każdy, kto wszedł na ostatnie piętro, od razu wyciągał aparat, aby uwiecznić ten widok.

Tegoroczna, czwarta edycja zgromadziła w sumie trzydziestu wykonawców, licząc scenę klubową oraz plenerową. Mała scena B90 należała do polskich muzyków, natomiast na głównej zagrali artyści zagraniczni. – To już jest ten moment w polskiej muzyce, kiedy możemy wymieszać nasze kapele z zagranicznymi, podsumowała festiwal uczestniczka Soundrive Festu. – Naprawdę nie mamy się czego wstydzić, sądząc po tym, co zobaczyłam przed te trzy dni.

Soundrive z roku na rok rośnie w muzyczną siłę i powoli staje się koszmarem dla konkurencji. Nie ma tu wielkich nazwisk, nie ma też olbrzymich gaż. Jest dobra muzyka i fantastyczna atmosfera. Trudno znaleźć jakąkolwiek wadę na tej imprezie. Jedynie pogoda płatała figle, czasami padało. Mimo tego fanom Hatti Vatti czy Oliviera Heima, którzy grali na scenie plenerowej, to zupełnie nie przeszkadzało.

Anna Polcyn/mmt
Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj