Błażej Augustyn w szczerej rozmowie: „Tylko tchórz nie przyzna się do depresji. W życiu strzeliłem sobie kilka samobójów” [WYWIAD]

m00099840

Grał z Nicolasem Anelką, a trenowali go Sam Allardyce, Siniša Mihajlović, Diego Simeone czy Marco Giampaolo. Z Polski wyjeżdżał z wielkimi ambicjami, bardzo trudnym charakterem i sporą dawką arogancji, ale nigdy nie miał sodówki. W życiu kilkakrotnie upadał, przechodził depresję, o której szczerze opowiada, ale za każdym razem wstawał. Lubił imprezować, ale dorósł, kiedy urodziła mu się córka, którą kocha, uwielbia i świata poza nią nie widzi. Zapraszamy na długą rozmowę z Błażejem Augustynem.

Posłuchaj rozmowy:

 

Tymoteusz Kobiela: Czy Ty jesteś pechowcem?

Błażej Augustyn: Pewnie sam się w dużej mierze do tego przyczyniam. Takie jest życie, tak mnie czasami brutalnie przewracało na ziemię. Ale się podnoszę. Jestem szczęśliwy, że mój charakter mi na to pozwala i wciąż się nie poddaję.

– Powiedziałeś, że w juniorach Twoim problemem było to, że za szybko dorastałeś. Czy w seniorach nie było nim to, że za wolno dorastałeś?

– Może coś w tym jest. Teraz mam już 30 lat i postrzegam świat z zupełnie innej perspektywy niż osiem czy dziesięć lat temu. Jeden potrzebuje dłuższego czasu, żeby umysłowo dorosnąć, drugi – mniej. Ja potrzebowałem więcej, ale cieszę się z tego, co było. Niczego nie żałuję, a w wielu kwestiach nauczyło mnie to zdrowego podejścia do życia.

– To właśnie najbliżsi są ważnym elementem życia w takiej sytuacji? Ludzie, dla których się walczy?

– Muszę przyznać, że gdybym miał tylko dziewczynę, to nie wiem, czy zareagowałbym podobnie. Ale ja mam dziecko, które kocham, uwielbiam, dla którego chcę żyć i nie widzę dnia bez niej. Jeżeli ma się dziecko, to musisz zrobić wszystko, żeby go nie zawieść.

– Twoja córeczka sprawiła też, że się uspokoiłeś, dojrzałeś, prawda?

– No, no, dość sporo. Bywają momenty i teraz, że człowiek poszaleje, pójdzie na wesele i się wybawi. Po to jest życie, żeby z niego korzystać. Trzeba mieć umiar i wiedzieć, do jakiego stopnia to robić.

– A puszczasz córeczkę na spacer z psem? Oni są mniej więcej tych samych rozmiarów, a on jest pewnie dwa razy cięższy.

– No tak, ale radzą sobie, on jej słucha. Jak idziemy między ludźmi, to raczej ja go trzymam, bo ona mogłaby pofrunąć, ale dobrze się bawią razem, kiedy są sami.

– Powiedziałeś, że w domu niczego nie brakowało. Dlaczego zostałeś piłkarzem, bo rozumiem, że nie była to próba ucieczki do „lepszego” życia?

– W młodości każdy stara się złapać jakiegoś sportu. Ja chodziłem na różne – szachy, siatkówkę, łucznictwo. Próbowałem wszystkiego, ale piłka odpowiadała mi najbardziej, jej oddawałem serce. Mój starszy brat też próbował, nie powiodło mu się i między innymi dlatego ja zawsze powtarzałem sobie, że mi się uda i do tego dążyłem.

– Jako jeden z nielicznych młodych piłkarzy miałeś bardzo lukratywny wybór. Mogłeś pójść do Holandii, wybrałeś Anglię. Dlaczego? Czy za Boltonem przemawiało też to, że spotkasz tam kumpli?

– Świadomość tego, że byli tam Polacy, dużo mi pomagała, ale ja zawsze marzyłem, żeby wyjechać do Anglii. Trafiłem do zespołu, w którym były same gwiazdy i dawało mi to takie poczucie, że mnie się powiodło.

– Polacy rządzili w rezerwach Boltonu? Trzymali szatnię?

– Tak, tak. Przeważnie zmienialiśmy się z Jarkiem Fojutem opaską kapitana, rządziliśmy obroną. Można powiedzieć, że bardzo dobrze trzymaliśmy zespół.

– Spoczywał też na was obowiązek organizacji imprez integracyjnych. Rozumiem, że żadnych problemów to nie sprawiało?

– Nie, nie, dawaliśmy sobie dobrze radę. Nie byliśmy obyci w terenie, ale mieliśmy kolegów, którzy wiedzieli, gdzie się wybrać w razie integracji.

– Jak gra się u boku Nicolasa Anelki?

– W treningu spotykaliśmy się dość często, bo Sam Allardyce raz w tygodniu organizował gierkę między pierwszym a drugim zespołem. Nie trwało to długo, bo chodziło o ustawienie taktyczne, ale często stawałem naprzeciw Nicolasa. Wiadomo – wybitny piłkarz, coś niesamowitego. Fajnie, że kiedyś oglądałem go w telewizji, a potem mogłem rywalizować z nim podczas treningu. W meczu byliśmy razem osiem minut, daleko od siebie, ale miałem okazję zadebiutować w Pucharze Anglii.

– Mówiłeś, że w Anglii raczej nie odżywialiście się wtedy jak Robert Lewandowski. Tobie pasował ten klimat, taka swojskość, „rąbanka” Premier League?

W naszym ośrodku treningowym było bardzo dobre jedzenie i wybór. Anglicy przeważnie nie żywią się dobrze i – jak widać – za bardzo im to nie przeszkadza.

– Jakim trenerem i człowiekiem jest Sam Allardyce?

– Od tej okazji spotkania się minęło już trzynaście lat, ale on był człowiekiem, który kiedy wchodził do pomieszczenia, zapadała cisza. Nikt nie potrafił ani zażartować, ani się odezwać. Miał takie typowo władcze maniery, charakter takiego króla (śmiech). Wszyscy siedzieli cicho i słuchali, co ma do powiedzenia.

– Dlaczego po Boltonie, kiedy miałeś jednak renomę piłkarza, który wyjechał zagranicę i otarł się o dużą piłkę, wróciłeś do Polski?

– Sam chciałbym to wiedzieć. Z perspektywy czasu wiem, że myślałem, że jestem na tyle dobry, że przyjadę, będę grał, zagram w pucharach, powalczę o mistrzostwo Polski, pokażę się i wyjadę do jakiegoś dobrego klubu. To wszystko się nie udało. W Boltonie miałem na stole przygotowaną dwuletnią umowę, którą zaproponował Sammy Lee, ówczesny menadżer. Mówiłem mu, że z miłą chęcią zostanę, jeżeli będę dostawał więcej szans. Nie mógł mi tego zapewnić, ale mówił, że jestem na dobrej drodze do tego, żeby grać na bardzo dobrym poziomie, ale na sam koniec wybrałem Legię.

– Później trafiłeś do Włoch, gdzie spotkałeś między innymi Sinišę Mihajlovicia. Jakim on jest trenerem?

– Można powiedzieć, że to był mój ojciec. Nie tylko z tego względu, że miałem u niego dużo okazji do gry. Rzucał mnie po wielu pozycjach – i w obronie, i w pomocy. On po prostu pasował mi pod względem charakteru, bo miał podobny do mojego. Bardzo dobrze mi się z nim współpracowało i zawszę sobie go chwalę. Miał super warsztat, asystenta i fajnie to wszystko funkcjonowało. Wyprowadzili zespół z dołka, bo na dziewięć kolejek do końca byliśmy ostatni w tabeli, a ostatecznie utrzymaliśmy się w lidze. Później on odszedł do Fiorentiny, a ja złapałem poważną kontuzję. Trzynaście miesięcy z głowy.

– A Marco Giampaolo? On teraz prowadzi trzech Polaków w Sampdorii. Patrzysz na to i myślisz, że trafili pod dobre skrzydła czy uważasz, że mogli trafić lepiej?

Dalsza część wywiadu na kolejnej stronie.