Mało znana historia poboru do wojska działaczy „Solidarności”. Nowa wystawa w Sali BHP

(Fot. Radio Gdańsk/Aleksandra Trembicka)

Z okazji 40. rocznicy poboru do wojska działaczy NSZZ „Solidarność” w historycznej Sali BHP Stoczni Gdańskiej została otwarta wystawa zorganizowana przez Instytut Dziedzictwa Solidarności. Na ekspozycji zatytułowanej „Solidarność do wojska” przypomniano losy związkowców, którzy pod pretekstem ćwiczeń rezerwy trafili do wojskowych obozów internowania.

Obozy były formą dotkliwej represji przeciw członkom „Solidarności” – miały ich złamać i upodlić. Celem zorganizowania obozów wojskowych było niedopuszczenie do zapowiadanych masowych protestów w zakładach pracy. Na ćwiczenia trafiło ponad 1700 działaczy, którzy z początku nie znali intencji, którymi kierowała się władza.

– Odizolowano ich od reszty załogi w zakładach pracy po to, żeby nie stali się przywódcami akcji strajkowych, które mogły zostać zawiązane po wprowadzeniu nowej ustawy o związkach zawodowych w październiku 1982 roku. Ponieważ jesienią 1982 roku, również pod naciskiem opinii międzynarodowej, władze PRL likwidowały obozy internowania i większość osadzonych z nich zostało już zwolnionych, a same obozy przestały funkcjonować pod koniec 1982, nie chciano wykorzystywać ich ponownie. Wówczas wymyślono na najwyższych szczeblach władzy, że spokojnie można do izolacji wykorzystać wojsko – mówi kurator wystawy z Instytutu Dziedzictwa Solidarności w Gdańsku Joanna Lewandowska.

ĆWICZENIA REZERWY TO TYLKO PRZYKRYWKA

– Codziennie przez pierwsze sześć tygodni byliśmy wzywani na przesłuchania przez Wojskową Służbę Wewnętrzną albo przez ludzi w mundurach WSW. Jak się później okazało, byli to oficerzy Służby Bezpieczeństwa. Przesłuchiwali nas i wypytywali. Żadne z pytań nie dotyczyło ani wojska, ani obronności – wspomina Stanisław Alot, jeden z internowanych, członek „Solidarności” od 42 lat.

OSOBY, KTÓRE NIE POWINNY TRAFIĆ DO WOJSKA

Do obozów trafiały osoby niezależnie od kategorii wojskowej. Jak podkreśla Alot, wśród nich byli też tacy, których stan zdrowia zdecydowanie nie pozwalał na wykonywanie ćwiczeń. – Byli tam koledzy, którzy dopiero co mieli złamania ręki, nogi czy po operacje kręgosłupa. Powinni jeszcze odpoczywać i leżeć. Kiedy przedstawiali dokumenty, sztab wojskowy mówił, że w Czerwonym Borze będą decydować, czy przyjmują, czy nie. To była nieprawda. Wszyscy zostali uznani za zdolnych do służby wojskowej. Nie było tego dnia ani obiadu, ani dobrania mundurów, a potem dopiero się zaczęło – opisuje.

– Miałem kolegę, który chodził o kulach. Do kantyny mieliśmy jakieś 3,5 kilometra. Takim równym krokiem szliśmy tam około 40 minut. On wychodził dużo wcześniej z wartownikiem, który miał nabitą broń. Zanim wrócił, musiał już wychodzić na obiad. To było szkolenie wojskowe? Na pewno nie – dodaje.

(Fot. Radio Gdańsk/Aleksandra Trembicka)

ZWIĄZKOWCY NA INNYCH WARUNKACH NIŻ RESZTA ŻOŁNIERZY

Warunki, w jakich żyli, jak i sam rodzaj wykonywanych ćwiczeń dla związkowców zdecydowanie różnił się od tych żołnierskich. – Rezerwistów umieszczono osobno od pozostałych żołnierzy znajdujących się w jednostkach wojskowych. Samym żołnierzom powiedziano, że mają się do nich nie zbliżać, ponieważ są to kryminaliści, alimenciarze i stanowią zagrożenie dla społeczeństwa – mówi Lewandowska.

– Trzeba było robić dziury w zmarzniętej ziemi, a potem je zakopywać. Kazali budować drogę z piachu i śniegu. Czasem trzeba było zakopywać i wykopywać miny. To nie było szkolenie wojskowe. Niektóre ćwiczenia były wzięte ze szkolenia, ale to tylko po to, żeby sprawiać pozory. W rzeczywistości było to przetrzymywanie, zgnojenie, a część ludzi straciło zdrowie – mówi Alot.

MROŹNE NOCE SPĘDZONE W BARAKACH

– Dla nas były przygotowane baraki z trzech bydlęcych wagonów z wyjętymi środkowymi drzwiami, które zetknięto ze sobą. Postawiono je na rusztowaniu. Przykryto to dachem. W środku znajdowało się dużo piętrowych łóżek i kozy otoczone pisakiem. Musieliśmy od razu rozpalać te piecyki, bo w środku było może -5 stopni. Mogliśmy palić od godziny 22:00 do 7:00 rano. Po czasie zabrakło nam węgla i musieliśmy go wykradać, a z czasem przynosić gałązki. Jak się zapaliło taką kozę, to rzeczywiście było ciepło, ale tym, co spali obok. Oni oddawali koce osobom śpiącym na końcu. Tamci pod czterema kocami dotrwali do rana. Było tak zimno, że musieli przymarznięte przykrycie odrywać od ścian – opowiada.

OBTARTE DO KRWI STOPY

Jak wspomina Stanisław Alot, od samego początku związkowcy wiedzieli, że nie jest to zwykła służba. – Zamiast skarpet mieliśmy nosić onuce. Mała rzecz, ale nikt nie wiedział, jak się je wiąże. Następnie chodziliśmy po poligonie w tych twardych butach wojskowych. Ja byłem w trochę lepszej sytuacji, wiedziałam, jak się to robi. Ciężkie obuwie i plecak nie stanowiły dla mnie obciążenia. Jednak dla większości moich kolegów było to straszne. Po drugim, trzecim dniu mieli obtarte do krwi nogi. Zwrócili się do lekarzy i dostali tenisówki. Z tymi poranionymi stopami w cienkich butach stali na porannym apelu w mrozie wynoszącym około -17 stopni. Wyglądało to podobnie, jak na inscenizowanych zdjęciach apeli w obozach koncentracyjnych. Po 30-minutowym apelu niektórzy szli do izby chorych, bo mieli odmrożone stopy – wyjaśnia.

Wystawę można oglądać do końca stycznia w historycznej Sali BHP Stoczni Gdańskiej. Przygotowania do niej trwały rok. Rysunki przedstawione na dziesięciu planszach wyszły spod ręki uznanego grafika Andrzeja Graniaka. Wystawie towarzyszy również katalog, który – jak mówi Lewandowska – opisuje dokładnie, czym były obozy wojskowe. – Przedstawia także bardzo trudną i długą drogę, jaką osoby tam osadzone przeszły, żeby uznano je za osoby represjonowane, bo nie było to jasne dla ustawodawstwa w wolnej Polsce – dodaje kurator wystawy.

Posłuchaj rozmowy Jarosława Popka z Joanną Lewandowską:

Aleksandra Trembicka/mm

Zwiększ tekstZmniejsz tekstCiemne tłoOdwrócenie kolorówResetuj